Marketing damskich przyjemności, czyli kobiety, autościemniaczki doskonałe!

Tak, nie wycofam się z tego tytułowego zdania, choćby mnie przypiekali na ruszcie. Bo z nami kobietami to już tak jest, że każda z nas powinna dostać medal za efekty w samookłamywaniu i samousprawiedliwieniu w kwestii jedzenia i łasuchowania. Zawsze sobie powód znajdziemy… Jak nie „te dni”, to bury listopad. Jak nie imieniny koleżanki, to nowa odmiana wafelka w sprzedaży („przecież jeszcze tego nie próbowałam!”). Jak nie planowana wizyta u dentysty czy perspektywa weekendu z przyjazną inaczej teściową, to nieodparty przymus zjedzenia MERCI – bo znajomi przynieśli i „korci”. W kwestii wielu dóbr przyjemnościowych my, kobietki, jesteśmy superkreatywne i jak niepodległości bronimy faktu, że kolejna bransoletka z bałwankiem „jest mi potrzebna” , trzecia szminka o odcieniu „obłędnej maliny” uratuje nam życie, a chowany dla świętego spokoju nie wiedzieć który balsam do ciała o zapachu jogurtu z truskawkami – musi być kupiony, bo na pewno to seria limitowana. Nie śmieję się, bo mam sama podobnie 🙂 I popieram całą sobą nasze prawo do mniej lub bardziej drobnych przyjemności, do dających radość fanaberii i kobiecych zachcianek, które czynią nas jeszcze bardziej kobiecymi i jeszcze bardziej szczęśliwymi! Yes! Yes! Yes! Bez przyjemności i prawa do radości nasze życie staje się więzieniem. Często zauważamy to późno, mając dzieci, dla których się poświęcamy zaniedbując siebie. Kochać innych nie szkodząc sobie i kochać siebie nie szkodząc innym. Proste i dlatego trudne.

Moje cudowne podopieczne zwykle robią listę przyjemności – takich realnych, na różne okazje, na różne dni, maleńkie lub duże. I nie mogą być jedzeniowe! Zwykle mają problem z napisaniem 10. Gdyby to była lista obowiązków, swoich negatywnych cech, swoich problemów – byłoby co najmniej 30 z każdego. Ale przyjemności? Pyskują i negocjują ze mną tych 10! Bo wychodzi na to, że „coś” do kawy jest naszą naczelną, flagową kobiecą przyjemnością. Zawsze pod ręką, cichy i dostępny, prosić nie trzeba. Bierzemy i zjadamy. I żeby było jasne: cieszmy się łakociami, jeśli jemy je sporadycznie i jeśli nie jest to główna nasza przyjemność. Ale niech nam się zapala czerwona lampka, jeśli większość naszego świata przyjemności stanowią rurki z kremem, pączki, wafelki, jeżyki czy żelki (tak, nawet te ze „zdrowym” sokiem i witaminami – ściema nad ściemy 🙂 ).

Więc, gdybym była Prezydentem RP nałożyłabym konstytucyjnie na każdą kobietę w wieku 15 – 95 obowiązek regularnego przygotowywania list niejedzeniowych przyjemności, generowałabym na to środki z budżetu (400 plus :)) i uzależniałabym prawo do głosowania od skutecznego wdrażania tychże przyjemności w codzienne życie. Dla dobra naszego, naszych mężczyzn i naszych rodzin… Aha, naszych zwierzaków też, racja 🙂

Co bardziej tuczy: stres czy kawałek czekolady? Czyli dlaczego produkty „zakazane” nakręcają jedzenie emocjonalne?

Wiele moich klientek lubi dzielić produkty spożywcze na dozwolone i zakazane, na dobre i na złe, czy wręcz na odchudzające i tuczące. Potwierdzenia takiego stanu szukają także w mediach, poradach eksperckich czy rozmowach coachingowych. Czy taki podział jest dla nas dobry i czy nie wpędza nas w jedzenie emocjonalne? Przecież „wszystko jest jasne, wiadomo co można, a czego nie można” – jak mówią broniące takiej strategii moje klientki i przyjaciółki (mężczyźni przejawiają mniejszą skłonność do deklarowania podobnej dychotomii). Czy aby naprawdę?

Ów podział tego co jemy na kategorie: dozwolone/niedozwolone czyli dla mnie/nie dla mnie, wydaje się dla nas prosty i bezpieczny w czasach „względnego pokoju”, czyli wtedy, gdy nasze emocje płyną niczym nie zmąconym nurtem, dawki stresu mile motywują nas do życia, nie powodując ani znacznego strapienia ani znacznej radości, a cykl menstruacyjny zdaje się nagradzać nas łagodnością za nasze przyjazne nastawienie do świata. Wówczas każda z nas zazwyczaj odżywia się na tyle zdrowo, na ile pozwala jej zdobyta wiedza i własne gusta smakowe. 5 posiłków dziennie, jemy jak damy (a nie jak szybkostrzałowe modele odkurzacza Zelmer), przeżuwamy wolno, pamiętamy o piciu wody, unikamy tłuszczów, chemii i białego cukru, przeznaczamy czas na zdrowe pichcenie dla rodziny bez wyrzutów sumienia. Jak często każda z nas miewa takie stany psychicznego dobrostanu? Kilka godzin w tygodniu? W niedzielę? W pierwsze dni urlopu? Generalnie niestety rzadko.

W większość dni dajemy się tarmosić i szarpać przez najróżniejsze emocje, stresy, lęki, strapienia, które przekładają się często wprost na to co jemy, ile jemy i jak jemy – czyli uruchamia się jedzenie emocjonalne. Nic odkrywczego, powiecie, każda kobieta to wie. I dobrze, to do tej prawdy dorzucę jeszcze taki kamyczek: w większości sytuacji stresowych i intensywnych negatywnych emocji szukamy pocieszenia, ucieczki lub kary właśnie w tych produktach, które klasyfikujemy jako złe, szkodliwe czy tuczące. Szukamy wówczas albo szybkiego i łatwo dostępnego pocieszenia (więc sięgamy po nasze „zakazane” produkty, najczęściej z dużą zawartością tłuszczu i cukru, bo to co „zakazane” zyskuje rangę „wyjątkowości”, wręcz nagrody, która na krótką chwilę podnosi nam humor i ucisza smutki) albo kanału łatwej ucieczki (uciekam od świata wymagającego trudnych decyzji do świata, w którym to co „zakazane” jest w zasięgu ręki, wystarczy rozerwać folię na opakowaniu „Ptasiego Mleczka” i w nim się na chwilę zamknąć), czy wręcz jemy produkty dla nas „zakazane” po to by się ukarać za niepowodzenia, błędy czy fałszywie negatywne myślenie o sobie (wówczas nakładamy na siebie karę jedząc to co „zakazane” i „tuczące”, czyli co w naszym mniemaniu nam nie służy i sprawi, że będziemy grube i nieszczęśliwe).

Pamiętajmy o tym mechanizmie, którym wpędzamy się w jedzenie emocjonalne. Jedzmy to co nam służy i smakuje, wszystko w ilościach rozsądnych, bez wykluczania i „czarnych list”. Bo takie listy działają tylko na papierze. I nie zapominajmy o tym, by pracować nad sobą z miłością i łagodnością, zamiast walczyć ze sobą metodami eksperymentalnej tresury J Cieszmy się piękną zimą i spacerami „na bałwana”!

Co nas wpędza w zajadanie emocji, czyli o różnych ludzkich głodach – część druga

Zasłyszane w piątek pod wieczór u znajomych:
Mąż: Kazałaś im skończyć jedzenie? Ile można miętolić kotleta?
Żona: Spokojna twoja, dostali ultimatum zjedzenia wszystkiego pod karą zakazu telewizji w weekend.
(włącza się babcia rodziny, siedząca obok) Matko, jak Wy te dzieci wychowujecie, stres cały czas. (idzie w kierunku kuchni i głośno wzdycha) Michasiu, Zosiu, zjedzcie kolację, babcia Wam da Kinder Bueno w nagrodę!

Dziś Michaś i Zosia mają 8 i 6 lat, a scenka podobna do powyższej nie jest rzadką w ich rodzinie. I trudno się dziwić, bo przecież rodzice bardzo dużo pracują, poświęcają wiele czasu i energii na wychowanie dzieci i robią to z serca i rzetelnie! Pies jednak jest pogrzebany w tym, że w obszar „wychowania” wchodzi szkoła, balet, angielski, basen i tenis (u Zosi),  angielski, gra na gitarze, basen i sztuki walki (u Michasia). Do tego ferie, wycieczki, wakacje, odrabianie lekcji, nauka komputera, a nawet pomoc starszej sąsiadce w wyprowadzaniu psa. Naprawdę chapeaux bas!!! Brak czasu u dzieci analogiczny do ich rodziców. I brak wolnego czasu postrzegany jako absolutny miernik wartości i przydatności człowieka. Jak tu się jeszcze przejmować jedzeniem? Przecież to wręcz banalne, takie podstawowe, przyziemne. Jedzenie jako przymusowa „pauza” w prawdziwym życiu… Dlatego je się po to by nie być głodnym (by głód nie przeszkadzał w rzeczach „ważnych”), musi się jeść to, co jest podane (najlepiej szybko, by wrócić do rzeczy „ważnych”), a posiłki nie są czasem na spotkanie dla członków rodziny, lecz przymusowym przystankiem w biegu, tyle że na siedząco (w sumie nie wiedzieć czemu, w biegu byłoby szybciej, bez „straty” czasu na jedzenie). A ciocia Marta jest kochana, ale na punkcie jedzenia ma hopla („Zajęłabyś się moja droga czymś konkretnym, co?”)

W konsekwencji dzieci nie mają w ogóle głosu w kwestii jedzenia. Nawet chyba zapomniały co lubią, a czego nie lubią jeść, bo w domu nikogo to nie interesuje, nie ma to dla nikogo żadnego znaczenia. Dzieci mają grzecznie zjeść to co jest im podane i tyle. Jak nie chcą – to się je zmusi, a jak się popłaczą – to potem babcia jedna czy druga pocieszą słodyczami.
I tak rośnie dwójka młodych ludzi, a każde z nich jest więcej niż potencjalnym kandydatem na moje warsztaty dotyczące jedzenia emocjonalnego. I to nie jest zabawne! Moi znajomi są wspaniałymi dobrymi ludźmi, sami wyrośli w rodzinach „wojskowego drygu”, ich też nie nauczono, że jedzenia ma nas karmić, ma nas odżywiać, a nie napychać. Że odżywianie dla zdrowia także jest sferą wychowania dziecka, że zaniedbane może powodować zaburzenia, prowadzić do otyłości i chorób, a mądrze pielęgnowane jest fajną przestrzenią do wspólnego bycia dla rodziny. I że dziecko ma prawo wyboru co chce jeść.
Michała i Zosię już wpiszę na warsztaty awansem, za 20 lat przyjdzie nam popracować nad jedzeniem za karę i jedzeniem na pocieszenie, w pakiecie z poczuciem winy i wstydem. A może nie? A może dzieciaki szybko „odzyskają głos” i będą motorami zmian w obecnej rodzinie i w swoich własnych rodzinach? Tego bardzo bardzo gorąco im życzę, tak z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia, jak i z każdej innej okazji!

Dziecko w wieku 3 lat zje tylko tyle, ile samo chce. Nie wmusi mu się więcej jedzenia, niż ma ochotę. Natomiast już dziecko w wieku lat 5 zje przeważnie tyle, ile mu damy, nawet jeśli jest to więcej niż samo by chciało. Bo tego się od niego oczekuje. Bo wtedy już samo uczy się jakim narzędziem „negocjacji” i osiągania własnych celów jest zjedzenie tego, czego chcą dorośli. Spryciula… Tak szybko się uczymy. Tylko czy to dobrze? No nie wiem… Zdrowia życzę!

Jak rozróżnić głód fizyczny od głodu emocjonalnego, czyli o różnych ludzkich głodach – część pierwsza

Określenie „głód” jednym kojarzy się z prostą potrzebą zjedzenia kolejnego posiłku, a innym z niepokojem, poczuciem winy czy wstydem. Wielu z nas rozpatruje głód jedynie w aspekcie odczucia fizycznego, pomijając sferę głodów emocjonalnych, głodów społecznych czy głodów duchowych. Ah te nasze ludzkie głody… Mamy ich sporo, nasze niezaspokojone potrzeby zawsze objawiają się swoistym głodem, jednak bez wyostrzonej świadomości i uważności nie mamy szansy tych głodów zidentyfikować by konkretne potrzeby zaspokoić. W zamian za to często „zajadamy” nasze głody pożywieniem, stąd jedzenie na pocieszenie, jedzenie by poczuć się bezpiecznie, jedzenie z samotności czy nudy, jedzenie za karę czy jedzenie jako forma ucieczki. Dużo tego. Dziś pochylę się nad podstawową lekcją jedzeniowego prawa jazdy, czyli jak odróżnić głód fizyczny od głodu emocjonalnego?

A zatem głód fizyczny pojawia się w brzuchu, poniżej mostka (ssanie burczenie), podczas gdy głód emocjonalny pojawia się w ustach („mam smak na coś”, „mam ochotę na coś”).

Głód fizyczny pojawia się stopniowo, narasta powoli kilka godzin po ostatnim posiłku i znika po najedzeniu, dając uczucie zadowolenia, poprawę humoru, może nas wprawić w błogi nastrój lub rozleniwić. Głód emocjonalny natomiast przychodzi nagle, jest niezwiązany z posiłkami i najczęściej nie ustępuje mimo sytości – wywołuje chwilową przyjemność, a potem poczucie winy, wstyd, wyrzuty sumienia, często „wiążąc” na dłuższy czas nasze myśli i uczucia.

Poza tym ważny jest też aspekt społeczny obu panów: głód fizyczny chętnie zaspakajamy w towarzystwie, nie szczędząc czasu na biesiadowanie, podczas gdy głód emocjonalny zaspakajamy głównie w ukryciu, w samotności, najczęściej pospiesznie. Wtedy w ukryciu przestajemy jeść jak dama i zaczynamy jak odkurzacz. Przykre, przyzna mi rację każdy, kto to zna.

Poddaję to pod refleksję jako przyczynek do samoobserwacji, tak na co dzień jak i w trakcie nadchodzących Świąt.