Wiele moich klientek lubi dzielić produkty spożywcze na dozwolone i zakazane, na dobre i na złe, czy wręcz na odchudzające i tuczące. Potwierdzenia takiego stanu szukają także w mediach, poradach eksperckich czy rozmowach coachingowych. Czy taki podział jest dla nas dobry i czy nie wpędza nas w jedzenie emocjonalne? Przecież „wszystko jest jasne, wiadomo co można, a czego nie można” – jak mówią broniące takiej strategii moje klientki i przyjaciółki (mężczyźni przejawiają mniejszą skłonność do deklarowania podobnej dychotomii). Czy aby naprawdę?
Ów podział tego co jemy na kategorie: dozwolone/niedozwolone czyli dla mnie/nie dla mnie, wydaje się dla nas prosty i bezpieczny w czasach „względnego pokoju”, czyli wtedy, gdy nasze emocje płyną niczym nie zmąconym nurtem, dawki stresu mile motywują nas do życia, nie powodując ani znacznego strapienia ani znacznej radości, a cykl menstruacyjny zdaje się nagradzać nas łagodnością za nasze przyjazne nastawienie do świata. Wówczas każda z nas zazwyczaj odżywia się na tyle zdrowo, na ile pozwala jej zdobyta wiedza i własne gusta smakowe. 5 posiłków dziennie, jemy jak damy (a nie jak szybkostrzałowe modele odkurzacza Zelmer), przeżuwamy wolno, pamiętamy o piciu wody, unikamy tłuszczów, chemii i białego cukru, przeznaczamy czas na zdrowe pichcenie dla rodziny bez wyrzutów sumienia. Jak często każda z nas miewa takie stany psychicznego dobrostanu? Kilka godzin w tygodniu? W niedzielę? W pierwsze dni urlopu? Generalnie niestety rzadko.
W większość dni dajemy się tarmosić i szarpać przez najróżniejsze emocje, stresy, lęki, strapienia, które przekładają się często wprost na to co jemy, ile jemy i jak jemy – czyli uruchamia się jedzenie emocjonalne. Nic odkrywczego, powiecie, każda kobieta to wie. I dobrze, to do tej prawdy dorzucę jeszcze taki kamyczek: w większości sytuacji stresowych i intensywnych negatywnych emocji szukamy pocieszenia, ucieczki lub kary właśnie w tych produktach, które klasyfikujemy jako złe, szkodliwe czy tuczące. Szukamy wówczas albo szybkiego i łatwo dostępnego pocieszenia (więc sięgamy po nasze „zakazane” produkty, najczęściej z dużą zawartością tłuszczu i cukru, bo to co „zakazane” zyskuje rangę „wyjątkowości”, wręcz nagrody, która na krótką chwilę podnosi nam humor i ucisza smutki) albo kanału łatwej ucieczki (uciekam od świata wymagającego trudnych decyzji do świata, w którym to co „zakazane” jest w zasięgu ręki, wystarczy rozerwać folię na opakowaniu „Ptasiego Mleczka” i w nim się na chwilę zamknąć), czy wręcz jemy produkty dla nas „zakazane” po to by się ukarać za niepowodzenia, błędy czy fałszywie negatywne myślenie o sobie (wówczas nakładamy na siebie karę jedząc to co „zakazane” i „tuczące”, czyli co w naszym mniemaniu nam nie służy i sprawi, że będziemy grube i nieszczęśliwe).
Pamiętajmy o tym mechanizmie, którym wpędzamy się w jedzenie emocjonalne. Jedzmy to co nam służy i smakuje, wszystko w ilościach rozsądnych, bez wykluczania i „czarnych list”. Bo takie listy działają tylko na papierze. I nie zapominajmy o tym, by pracować nad sobą z miłością i łagodnością, zamiast walczyć ze sobą metodami eksperymentalnej tresury J Cieszmy się piękną zimą i spacerami „na bałwana”!