Zasłyszane w piątek pod wieczór u znajomych:
Mąż: Kazałaś im skończyć jedzenie? Ile można miętolić kotleta?
Żona: Spokojna twoja, dostali ultimatum zjedzenia wszystkiego pod karą zakazu telewizji w weekend.
(włącza się babcia rodziny, siedząca obok) Matko, jak Wy te dzieci wychowujecie, stres cały czas. (idzie w kierunku kuchni i głośno wzdycha) Michasiu, Zosiu, zjedzcie kolację, babcia Wam da Kinder Bueno w nagrodę!
Dziś Michaś i Zosia mają 8 i 6 lat, a scenka podobna do powyższej nie jest rzadką w ich rodzinie. I trudno się dziwić, bo przecież rodzice bardzo dużo pracują, poświęcają wiele czasu i energii na wychowanie dzieci i robią to z serca i rzetelnie! Pies jednak jest pogrzebany w tym, że w obszar „wychowania” wchodzi szkoła, balet, angielski, basen i tenis (u Zosi), angielski, gra na gitarze, basen i sztuki walki (u Michasia). Do tego ferie, wycieczki, wakacje, odrabianie lekcji, nauka komputera, a nawet pomoc starszej sąsiadce w wyprowadzaniu psa. Naprawdę chapeaux bas!!! Brak czasu u dzieci analogiczny do ich rodziców. I brak wolnego czasu postrzegany jako absolutny miernik wartości i przydatności człowieka. Jak tu się jeszcze przejmować jedzeniem? Przecież to wręcz banalne, takie podstawowe, przyziemne. Jedzenie jako przymusowa „pauza” w prawdziwym życiu… Dlatego je się po to by nie być głodnym (by głód nie przeszkadzał w rzeczach „ważnych”), musi się jeść to, co jest podane (najlepiej szybko, by wrócić do rzeczy „ważnych”), a posiłki nie są czasem na spotkanie dla członków rodziny, lecz przymusowym przystankiem w biegu, tyle że na siedząco (w sumie nie wiedzieć czemu, w biegu byłoby szybciej, bez „straty” czasu na jedzenie). A ciocia Marta jest kochana, ale na punkcie jedzenia ma hopla („Zajęłabyś się moja droga czymś konkretnym, co?”)
W konsekwencji dzieci nie mają w ogóle głosu w kwestii jedzenia. Nawet chyba zapomniały co lubią, a czego nie lubią jeść, bo w domu nikogo to nie interesuje, nie ma to dla nikogo żadnego znaczenia. Dzieci mają grzecznie zjeść to co jest im podane i tyle. Jak nie chcą – to się je zmusi, a jak się popłaczą – to potem babcia jedna czy druga pocieszą słodyczami.
I tak rośnie dwójka młodych ludzi, a każde z nich jest więcej niż potencjalnym kandydatem na moje warsztaty dotyczące jedzenia emocjonalnego. I to nie jest zabawne! Moi znajomi są wspaniałymi dobrymi ludźmi, sami wyrośli w rodzinach „wojskowego drygu”, ich też nie nauczono, że jedzenia ma nas karmić, ma nas odżywiać, a nie napychać. Że odżywianie dla zdrowia także jest sferą wychowania dziecka, że zaniedbane może powodować zaburzenia, prowadzić do otyłości i chorób, a mądrze pielęgnowane jest fajną przestrzenią do wspólnego bycia dla rodziny. I że dziecko ma prawo wyboru co chce jeść.
Michała i Zosię już wpiszę na warsztaty awansem, za 20 lat przyjdzie nam popracować nad jedzeniem za karę i jedzeniem na pocieszenie, w pakiecie z poczuciem winy i wstydem. A może nie? A może dzieciaki szybko „odzyskają głos” i będą motorami zmian w obecnej rodzinie i w swoich własnych rodzinach? Tego bardzo bardzo gorąco im życzę, tak z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia, jak i z każdej innej okazji!
Dziecko w wieku 3 lat zje tylko tyle, ile samo chce. Nie wmusi mu się więcej jedzenia, niż ma ochotę. Natomiast już dziecko w wieku lat 5 zje przeważnie tyle, ile mu damy, nawet jeśli jest to więcej niż samo by chciało. Bo tego się od niego oczekuje. Bo wtedy już samo uczy się jakim narzędziem „negocjacji” i osiągania własnych celów jest zjedzenie tego, czego chcą dorośli. Spryciula… Tak szybko się uczymy. Tylko czy to dobrze? No nie wiem… Zdrowia życzę!