Cukier, horror i ojczyzna #8

Naukowy kontekst propagandy „Cukier krzepi”

Kończę dziś cykl postów o kampanii propagandy cukru lat 20-30 XX wieku, która doprowadziła do zmiany percepcji i zwyczajów spożycia cukru w Polsce. Kampanii, która namieszała ludziom w głowach i przyczyniła się do wielopokoleniowego przejadania. Dziś kilka refleksji o naukowym kontekście tamtej propagandy.

By udowodnić tezę o dobroczynnym działaniu cukru na zdrowie, Melchior Wańkowicz posługiwał się narracją ówczesnych nauk o żywieniu: wymieniano informację o kaloryczności cukru, podkreślano jako absolutny atut jego łatwą przyswajalność. Działo się to wszystko w erze raczkowania nauk o żywieniu człowieka (zaledwie w połowie XIX w. odkryto składniki odżywcze i określono, ile gramów którego potrzebuje człowiek).

Publikacje polskie na temat dietetyki sięgają połowy XIX w., jednak niewiele z treści przenikało do poradników dla odbiorcy masowego, a prawie nic do książek kulinarnych. Dla przykładu, w najsłynniejszej do dziś polskiej książce kucharskiej „365 obiadów” Lucyny Ćwierczakiewiczowej nie znalazła się żadna informacja z zakresu dietetyki.

Tak więc, kontekst merytoryczny propagandy cukrowej był masowo dziewiczy, a argument „dietetyczny” o wysokiej zawartości kalorii w cukrze był niepodważalną rzeczywistością. Na tej właśnie bazie, cukier zaczął być uznawany za potrawę, a nie za przyprawę – można było określić jego wartość odżywczą, w odróżnieniu od przypraw pozbawionych wartości odżywczej (wg ówczesnej wiedzy).

”Naukowo” rekomendowano cukier szczególnie w diecie osób o wzmożonej aktywności fizycznej – żołnierzy, robotników, sportowców. Dla przykładu: w publikacji „Odżywianie a sport” (1934) zalecano sportowcom spożywanie cukru w każdym posiłku – w sumie dziennie 145 gramów, czyli ponad 50 kg rocznie na osobę, podczas gdy spożycie cukru wówczas w Polsce wynosiło rocznie 10-12 kg.

Ówcześni lekarze i dietetycy zalecali cukier jako nieodzowny składnik mieszanek dla sztucznie karmionych niemowląt już w pierwszych tygodniach życia, podczas gdy opinie na temat jedzenia cukru przez dzieci starsze były już w środowisku podzielone.

Przedstawicieli środowiska medycznego, którzy publikowali opinie o szkodliwości nadmiernego słodzenia, było bardzo niewielu – a właściwie dwie kobiety: lekarka Julia Świtalska i żona lekarza Janina Breyenowa, obie związane z magazynem „Bluszcz” o zdrowym żywieniu i kuchni jarskiej. Radykalnym krytykiem negującym wartości odżywcze cukru był Juliusz Friedrich, wytykający w publikacjach lekarzom ich podatność i przyzwolenie na fałszywą propagandę oraz brak rzetelności w ocenie danych badawczych.

Ciekawostka: Choć wciskano cukier każdemu i wszędzie, jego ceny były bardzo wysokie. Dla porównania: w 1932 r. w Warszawie 1 kg cukru kosztował 1,59 zł, 1 kg ziemniaków – 11 gr, 1 litr mleka – 34 gr, 1 kg żytniego chleba – 42 gr, a 1 kg wieprzowiny – 1,70 zł.

Z wykorzystaniem: Z. Zakrzewska „Cukier krzepi”, J. Friedrich „Cukier krzepi” (1938), Mały Rocznik Statystyczny 1934

Cukier i nikotyna – sekretni kochankowie?

Marta Pawłowska

Jaki jest drugi – po spożywczym – przemysł nabywczy cukru?

Padają zwykle odpowiedzi: chemiczny, farmaceutyczny, kosmetyczny, ale nie, że to przemysł tytoniowy.

Tak, przemysł tytoniowy jest drugim przemysłem kupującym cukier na świecie.

Tak, cukier jest dodawany do papierosów, także do cygar i tytoniu fajkowego, a jego maksymalna zawartość uzależniona jest od kraju i marki (do 4,2%).

W jakim celu do wyrobów tytoniowych dodawany jest cukier?

Po pierwsze, cukier przyspiesza suszenie tytoniu. Po drugie, cukier daje wagowo więcej produktu. Po trzecie, cukier polepsza aromat tytoniu i przyspiesza jego spalanie. Po czwarte, cukier poprawia smak tytoniu, czyniąc go łagodniejszym i lekko karmelowym, co doceniają zwłaszcza początkujący palacze.

Wg doniesień naukowych, dodanie cukru zwiększa toksyczność spalanego papierosa i wpływa na jego właściwości uzależniające i rakotwórcze:

  • Cukier sprzyja „przyjemności” palenia, ponieważ powoduje wytwarzanie kwasów, neutralizujących ostry smak w gardle.
  • Spalanie cukru powoduje wytwarzanie w dymie aldehydu octowego, który wraz z nikotyną wzmacnia jej działanie uzależniające na organizm osoby palącej.
  • Poddanie cukru procesowi spalania w papierosie prowadzi do zwiększenia toksyczności dymu tytoniowego i wytworzenia jego potencjału rakotwórczego. Cukier zawarty w papierosach może być przyczyną raka płuc/krtani (statystyki zachorowań w krajach o różnych procencie zawartości cukru w papierosach).

Czy zatem prawdziwe jest równanie nikotyna + cukier = uzależnienie?

Uzależnienie od tytoniu jest znacznie bardziej złożone, na szczęście wiemy o nim coraz więcej, prowadzone są także badania nad rolą cukru w uzależnieniu od nikotyny oraz nad rolą palenia papierosów w procesie uzależnienia od słodyczy (zwłaszcza osób z chorobą otyłościową, cukrzycą typu 2 i insulinoopornością).

Na potwierdzenie w badaniach czeka także teza o wpływie cukru w papierosach na wzmaganie u palaczy pożądania nadmiarowego spożycia słodkich owoców, soków owocowych i napoi słodzonych. Może okazać się także, że dość powszechne „rzucanie się” na słodycze po odstawieniu palenia jest powiązane właśnie z (skrzętnie skrywaną) zawartością cukru w papierosach. Tego dowiemy się za kilka lub kilkanaście lat. Póki co, polecam tę cukrowo-tytoniową tajemnicę naszej refleksji.

Ciekawostka: sprawdź to sam!

Wystarczy zapalić i odłożyć na bok papierosa tej samej marki na „M”, produkowanego we Francji oraz w USA. Ten z Francji, odłożony powoli zgaśnie, podczas gdy ten z USA – spali się cały. Wynika to z tego, że w papierosach amerykańskich dodaje się więcej cukru niż w wyrobach tej samej marki we Francji. Najwięcej cukru do papierosów dodaje się rzekomo w Wielkiej Brytanii, która ma jednocześnie bardzo wysoki wskaźnik zachorowań na raka płuc wśród mężczyzn, wyższy od Francji oraz USA (choć to Amerykanie palą więcej papierosów od Brytyjczyków).

Otyłość i cukrzyca zwierząt – przerażający efekt „języka miłości” właścicieli?

Marta Pawłowska

Zakłada się, że w Polsce nadwaga występuje u 30% psów i kotów, a otyłość u 10% psów i 13% kotów – czyli każde 4 psy na 10 i każde 4 koty na 10 ważą za dużo. Podobnie wyglądają statystyki w wielu innych krajach Europy. Znacznie gorzej sytuacja wygląda w USA, gdzie wg statystyk APOP (Association for Pet Obesity Preventioon) aż 35% psów ma nadwagę, a 23% – otyłość. Czyli w zasadzie 6 na 10 psów waży za dużo, co przekłada się na ich długość i komfort życia oraz stan zdrowia.

Otyłość psów i kotów jest klasyfikowana jako choroba od 2016 roku. Przyczyny otyłości u zwierząt domowych to najczęściej zbyt mała ilość ruchu oraz przekarmianie zwierzęcia.

Co miażdżąco ciekawe, epidemia cukrzycy – w której jako mieszkańcy krajów wysoko rozwiniętych żyjemy od kilkunastu lat – grozi także zwierzętom domowym, które żyją z człowiekiem. Wg dostępnych analiz APOP, blisko 70% właścicieli zwierząt domowych nie zdaje sobie sprawy lub ignoruje otyłość pupila jako zagrożenie zdrowotne. APOP podkreśla, że zwierzęta gubi łatwy dostęp do niezdrowego jedzenia (podobnie jak człowieka), przy człowieku zwierzęta stają się zamknięte w czterech ścianach (mają tylko jeść, spać i ładnie wyglądać), podobnie jak człowiek zwierzęta też mogą zajadać stres, nudę i samotność. Z danych APOP wynika także, że w latach 2006-2015 cukrzyca wśród amerykańskich psów wzrosła o 80%, a u kotów o 20% i jest to pochodna cukrzycy wśród ludzi, bo upraszczając: gdy pan/pani je nadmiarowo i mało się rusza, to domowe czworonogi przyjmują podobny styl życia. Wygląda także na to, że przekarmianie zwierząt to często „język miłości” właścicieli, którzy sami mają nadmierną masę ciała. Jak donosi APOP, zaledwie 4% właścicieli przekarmianych czworonogów ma z tego powodu wyrzuty sumienia.

Przyznam, że powyższe dane wprawiły mnie w niemałe osłupienie, nie miałam tej świadomości. Oczywiście, nie możemy generalizować, a dodatkowo dostępne dane dotyczą rynku amerykańskiego, lecz warto spojrzeć na zjawisko masowego przejadania ilościowego (a często jednocześnie niedojadania jakościowego) i rosnącej otyłości naszej cywilizacji także z perspektywy domowych czworonogów.

Gorzko o manipulacjach badaniami nad cukrem a zdrowiem

Marta Pawłowska

Lata 60 i 70 XX wieku to w świecie era historycznej bitwy między cukrem i tłuszczem. Fakt mało znany, a mający kluczowe znaczenie dla zrozumienia JAK TO SIĘ STAŁO, że cukier zakorzenił się w blisko 80% produktów wysoko przetworzonych oraz JAK TO SIĘ DZIEJE, że my dziś – świetnie wyedukowani, światli i światowi – jemy w większości to, co nam szkodzi i co nas tuczy. Jak to się stało? Ano polityka i pieniądze. Jak byśmy nie chcieli tego zobaczyć, polityka i pieniądze to kluczowi decydenci z historii fatalnego zauroczenia cukrem człowieka XX wieku.

Lata 60 XX wieku to początek naukowych publikacji o szkodliwości cukru, powstałych głównie w USA. Europa milcząco „szła jak po sznurku” za tym, co orzekali naukowcy i instytucje amerykańskie. Debaty lat 60 i 70 to czas tzw. wojny cukru z tłuszczem: wobec dynamicznego wzrostu zachorowalności na choroby układu krążenia trwało poszukiwanie winowajcy. Cukier czy tłuszcz? Skracając opowieść, stojące po obu stronach siły lobbingowe zmierzyły się na argumenty. Lobby cukrownicze reanimowało do życia i wypromowało Światową Fundację Badań nad Cukrem (World Sugar Research Foundation, zwaną Sugar Association), która opłacała naukowców by ci swoimi publikacjami minimalizowali związek między spożyciem cukru a chorobami serca, przekierowując całą winę na tłuszcze nasycone. Najprawdopodobniej udało się to za „symbolicznych” 150 tys. dolarów – tyle właśnie, wg dostępnych dokumentów, WSRF zapłaciła trzem naukowcom Harvardu za badania nad wpływem tłuszczu i cukru na choroby serca. „Byli w stanie wykoleić dyskusję na temat cukru na kilka dziesięcioleci” – tak pisał Stanton Glantz, autorytet medycyny, profesor Uniwersytetu w Californii. Wyniki badań opublikowali w prestiżowym „New England Journal of Medicine”, minimalizując w nich związek między spożyciem cukru a zdrowiem, jasno wskazując na tłuszcze nasycone jako głównego sprawcę chorób serca.

Wojna cukru z tłuszczem została wygrana przez cukier, przez media przetoczyła się polemika między fizjologiem i specjalistą żywienia Johnem Yudkinem (pionier badań nad szkodliwością nadmiernego słodzenia żywności) a Ancelem Keysem (naukowcem Harvardu, zwolennikiem diety śródziemnomorskiej, wmanipulowanym prawdopodobnie w wojnę cukru z tłuszczem).

W 1974 roku amerykańska Agencja Leków i Żywności (Food and Drug Administration) wydała opinię, że cukier nie jest bezpośrednią przyczyną otyłości, nie wywołuje cukrzycy ani raka. W ślad za USA analogiczna narracja opanowała Europę, a dieta niskotłuszczowa zaczęła podbijać świat. Etykieta „zero tłuszczu” była przeważnie przyjmowana z aplauzem, bez należytej refleksji (ograniczenie tłuszczu powodowało wzrost zawartości węglowodanów, w większości cukru).

Lubimy słodki smak, lubimy cukier. Statystyczny Polak zjada rocznie 750 kg pożywienia, w tym ponad 40 kg cukru (w większości z produktów wysoko przetworzonych, a nie z cukierniczki). Wg danych FAO (Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa) w spożyciu cukru na głowę w Europie Polaków wyprzedza tylko Belgia – ojczyzna czekolady, ten sektor pochłania ponad 55% spożycia cukru, a w Polsce? Czym sobie tak dosładzamy życie?

David Wolfe „Zawarliśmy z cukrem faustowski pakt. To krótkotrwała korzyść zyskana kosztem przewlekłego nieszczęścia”.

Na szczęście jednak mózg człowieka jest neuroplastyczny i zmiana nawyków choć niełatwa, jest możliwa. Mam na to dowody od 12 lat, pracując z ludźmi z tzw. uzależnieniem od cukru nad zmianą diety, odchudzeniem czy uporządkowaniem relacji z jedzeniem.

Nadmierne kilogramy jako pancerz obronny

Marta Pawłowska

Nadmiarowe kilogramy mogą być dla kobiety obronnym pancerzem, dotykamy wówczas sedna kobiecości. Potrzebna maksymalna delikatność i uważność.

Gdy ogólnie zdrowa młoda kobieta ma nadmierną masę ciała (nadwaga lub otyłość) i nie podejmuje konsekwentnego wysiłku by schudnąć, może to być oznaką obronnego pancerza – utrzymywanego w obawie przed bliższymi relacjami damsko-męskimi.

Z mojego doświadczenia wynika, że podobna prawidłowość dotyczy zwłaszcza młodych niezamężnych kobiet w wieku 20-30 lat, które „ogarniają” różne sfery swojego życia (w szczególności życie zawodowe), lecz nie znajdują w sobie emocjonalnej siły do „powalczenia” o udany związek czy założenie rodziny. Nadmierne kilogramy mogą wówczas stanowić intuicyjnie poszukiwane samousprawiedliwienie, choć w efekcie są ułudnym i podstępnym samooszukiwaniem.

”Nie muszę się mężczyznom podobać – jestem przecież gruba”, „Nie muszę się starać wyglądać jak modelka – na nic się nie zda, jestem przecież gruba” czy „Mogę wpuścić pół blachy sernika, bo nie muszę się nikomu podobać – jestem przecież gruba” – to zdania, które często słyszę. Zdania, które padają z pozorną obojętnością czy lekceważeniem, pod którymi kryje się ważne drugie dno. I zwykle dużo bólu.

Taka młoda kobieta często intuicyjnie boi się schudnąć. Bo bardziej atrakcyjna musiałaby stawić czoło własnym oczekiwaniom i słabościom w relacji damsko-męskiej, „narażając się” na zranienie, na odrzucenie, na bezsilność, niepewność czy brak kontroli. Lub musiałaby zejść z piedestału księżniczki, na którym sama siebie widzi, a na który wlazła z ogromnym wysiłkiem! A tego nie lubimy, bo przecież nowoczesna kobieta ma być zawsze silna! Niezależna! Pewna siebie! Zdecydowana! Ma wiedzieć zawsze, czego chce i ma po to sięgać bezwarunkowo! I ma owijać sobie mężczyzn wokół palca! Tak nam mówią i piszą, a wiele z nas na swoje nieszczęście w te niszczące bzdury wierzy… Dlatego właśnie możemy woleć chodzić w nadmiarowych kilogramach. Bo one są prawdziwym fizyczno-emocjonalnym pancerzem, odgradzającym od prawdy o sobie samej oraz od świata.

Polecam ten trudny wątek refleksji każdej z nas. Nawet jeśli nas samych nie dotyczy, to z pewnością nie jest obcy wielu naszym koleżankom, siostrom czy córkom. Bądźmy czujne, uważne, delikatne i wspierające. Dla każdej innej kobiety, a zwłaszcza dla siebie.

Jem pod wpływem emocji czy się wkręcam? Prosta autodiagnoza.

Marta Pawłowska

Tak to już jest, że kto pyta, ten ryzykuje, że dostanie odpowiedź. A ona nie zawsze musi nam się podobać… Więc, gdy zaczynamy „podejrzewać siebie” o nadmiarowe jedzenie pod wpływem emocji i przez to przybieranie na wadze, warto przyjrzeć się, czy to naprawdę o emocje chodzi? Bo z mojego doświadczenia wynika, że dwie na pięć kobiet (zwłaszcza w wieku 20-40 lat), przekonanych, że zmagają się z jedzeniem emocjonalnym, w rzeczywistości są w dość ważnym dla nich błędzie.

Zdarza nam się spłycać racjonalizowanie przyczyn nadmiarowego nerwowego jedzenia i automatycznie sprowadzać je do jedzenia pod wpływem niechcianych trudnych emocji. Często słyszę zapewnienie „zajadam stres, bo…”, a po kilku spotkaniach spod dywanu przekonań o sobie i interpretacji rzeczywistości dokopujemy się do diagnozy, że przyczyna zajadania, podjadania i innych form -jadania tkwi gdzie indziej.

Co radzę?

Przyjrzyj się sobie – cierpliwie, uważnie, z troską, bez biczowania. Ale też bez włączania maszynki samookłamywaczki i samousprawiedliwiaczki („w sumie, to najwięcej jem, gdy mam okres”, „na moim miejscu każdy by tak zrobił”, albo nawet „na coś trzeba umrzeć”).

Porozmawiaj z kimś zaufanym, życzliwym i stabilnym emocjonalnie. Opowiedz o problemie i przejrzyj się w lustrze drugiej osoby, dobrze Ci znanej i dobrze Ci życzącej, a wcale niekoniecznie super się odżywiającej. Unikaj nawiedzonych domorosłych doradczyń, rozmowa z mężem to także najczęściej zły pomysł. Poszukaj!

I przyjrzyj się:

  • Bo może po prostu jesz zbyt dużo jesz? (więcej niż inni)
  • A może jesz zbyt tłusto czy zbyt słodko?
  • A może jesz za mało warzyw, za to sporo owoców?
  • Może pijesz za mało wody, a za dużo winka czy soku?
  • Może najadasz się na wieczór, gdy wentyl puszcza po dniu pracy i uśpieniu dzieci?
  • A może ignorujesz aktywność fizyczną i bojkotujesz liczenie kroków?
  • Czy może napychasz się, by nabrać siły do pracy z mobbującym szefem czy do kontaktu z zaborczą matką?

Jeśli zidentyfikujesz pojedyncze źródło nadmiarowego czy nerwowego jedzenia – zabierz się za to na spokojnie, ze wsparciem kogoś bliskiego (mąż to nadal zły pomysł, koleżanka „na pudełkach” – jeszcze gorszy).

A jeśli obserwujesz, że emocje Tobą jednak targają jak pies maskotką i w odpowiedzi na to napychasz się – poszukaj poleconego specjalisty.

Wstyd i poczucie winy tuczą bardziej niż cukier i tłuszcz

Marta Pawłowska

Gdy na konferencjach dla kobiet prowadzę warsztaty dotyczące jedzenia emocjonalnego, jestem za każdym razem poruszona i ogromnie dumna z uczestniczek spotkań ze mną. Bo w salach obok zwykle kobitki pochylają się nad samorozwojem, nad pracą z marzeniami, nad relacjami, nad organizacją czasu, a do sali na spotkanie ze mną przychodzą kobiety, które w zasadzie publicznie deklarują, że nie radzą sobie z emocjami, że w bezsile zajadają samotność, stres czy napięcia rodzina-praca.

Nie żebym lekceważyła pozostałe warsztaty, o których wspomniałam. Absolutnie! Lecz widzę, ile ta publiczna deklaracja wyboru warsztatów obszaru jedzenia w emocjach kosztuje te cudne kobiety. One wchodzą do sali warsztatowej „po ścianach”, cichutko, nieśmiało, jakby chciały przez to powiedzieć „ja tylko jestem tu za koleżankę” albo „tak sobie przyszłam tylko posłuchać”. Ile każda z nich by wtedy dała, aby móc stać się niewidzialną… Lecz żadna z nich nie przychodzi tylko posłuchać. One przychodzą, bo same próbowały już 1000 razy i wołają o pomoc.

Bardzo lubię obserwować te cudne odważne kobiety, gdy wchodzą – zwłaszcza kilka pierwszych. Bo gdy wchodzi już druga czy trzecia dziesiątka uczestniczek, dziewczyny się odmieniają: nabierają więcej spokoju („ufff, nie jestem jedyna, a te pozostałe to atrakcyjne i ciekawe kobitki”), prostują się na krzesłach, zaczynają się rozglądać po sali, zagadywać do siebie albo do mnie. Ewidentnie „odchodzą im” wtedy wody poczucia winy i wstydu, dwóch ogromnie silnych stanów emocjonalnych, które towarzyszą osobie zajadającej niekochane, trudne uczucia.

Wstyd i poczucie winy to stany emocjonalne, które rozkręcają i stymulują bezlitośną machinę emocjonalnego zajadania, podjadania, wyjadania, przejadania. I właśnie dlatego to one – wstyd i poczucie winy – mogą tuczyć nas zdecydowanie bardziej niż cukier i tłuszcz. Bo to pod ich wpływem często jemy za dużo albo połykamy jedzenie jak pompa ssąco-tłocząca, albo jemy byle co, byle gdzie i byle jak. I pod korek.

Czekolada czarna czy gorzka? – czyli o rzekomym dniu czekolady nieuczesanych myśli parę.

Marta Pawłowska

12 kwietnia bywa w Polsce komunikowany jako Dzień Czekolady. Nieporozumień z tym związanych jest wiele, bo światowy czy międzynarodowy dzień czekolady w świecie „obchodzony jest” w zasadzie 7 lipca, ale kto by się tam czepiał daty, jeśli chodzi o takie dobro narodowe, jak czekolada. Zwłaszcza, że jest też dzień czekolady mlecznej, dzień czekolady białej, dzień czekolady płynnej, dzień musu czekoladowego, czekoladowych wafli czy dzień czekolady z orzechami (z migdałami – osobny dzień)!

Nie będę nikogo pouczać, że czarna zdrowsza, że większość tabliczek na sklepowych półkach koło prawdziwej czekolady nigdy nie stała, że absolutnie warto uważać tak na jej jedzoną ilość, jak i jakość. To już są oczywistości, kto ma życzenie – niech doczyta. Ja dziś weekendowo napiszę o czekoladzie-staruszce trochę z perspektywy ciekawostkowej. A zatem…

Kolebką czekolady w Europie jest Hiszpania – to tu przywiózł ją w XVI wieku z Ameryki Łacińskiej Hernan Cortes. Stąd szybko trafiła na dwory królewskie Francji i Anglii. Była to wówczas „prawdziwa” czekolada, czyli czarna, bez smakowo-jakościowego rozcieńczania do mlecznych czy deserowych, a spożywano ją w postaci płynnej.

Jako rarytas i pokarm odżywczy, stała się niemal od razu wyzwaniem definicyjnym dla hierarchów Kościoła, którzy zastanawiali się nad dopuszczeniem lub wyeliminowaniem czekolady w okresach postu. Bo jeśli jest pokarmem – to łamie post, a jeśli jest napojem – to postu nie łamie. Dylemat czekolady w poście był naprawdę często poruszany, aż arbitralnie rozwiązał go włoski kardynał Francesco Maria Brancaccio, który w dziele De potu chocolatis, an chocolates aqua dilutus, prout hodierno usu sorbetur, ecclesiasticum frangat jejunium (1664) stwierdził, że czekolada – choć pożywna – postu nie łamie, gdyż jest napojem. Jako napój (podobnie jak wino), mając wartość odżywczą, jednak postu nie zakłóca.

Pierwsze czekoladowe batoniki powstały w Anglii ok. 1795 roku, a pierwsze kakao w proszku wytworzył w 1828 roku w Holandii chemik Coenraad Van Houten, na 40 lat przed pierwszymi tabliczkami czekolady – wyprodukowanymi przez Rudolfa Lindta, który był pionierem używania gładkiej plastycznej masy czekoladowej. Masa ta służyła w XIX wieku tak do powlekania tabletek (łagodząc ich nieprzyjemny smak), jak do rozpoczęcia produkcji tabliczek czekolady na masową skalę.

Powstanie tzw. czekolady mlecznej to lata 60-te XX wieku. Początkowo dodawano do niej wyłącznie skondensowane mleko, które z czasem zastępowano tańszymi i coraz bardziej chemicznymi substytutami. Jednocześnie, do lat 70-tych określenie „czekolada” odnosiło się do czekolady czarnej, a z powodu masowości produkcji mlecznej – to ją dziś nazywamy „czekoladą”, stosując dla „prawdziwej” czekolady dookreślnik „gorzka”, co jest dla niej krzywdzące, a poza tym ma ważne znaczenie podświadome: gorzki smak pokarmu już dla praczłowieka oznaczał truciznę, takie skojarzenie mamy wdrukowane w umysłach, co z pewnością zraża wielu do tego rodzaju czekolady. Dlatego właśnie ja zawsze używam określenia „czekolada czarna”, bo to bliższe prawdy i sensowi czekolady.

Polacy jedzą stosunkowo mało czekolady – 4 kg rocznie. Niemcy czy Amerykanie jedzą jej 6 kg, a największymi czekoladożercami i smakoszami są niezmiennie Szwajcarzy, konsumujący średnio 8 kg czekolady rocznie. A nadwagę i otyłość mają na poziomie niższym tak od Niemiec, jak i USA czy Polski… Z tą refleksją nas pozostawię.

Diety czy bzdety? Wiedza czy wsad wiedzopodobny?

Marta Pawłowska

Diety redukcji masy ciała dla osób ogólnie zdrowych zaczęły być modne w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. Pojawiła się dieta Atkinsona, ryżowa, owocowa, kopenhaska oraz substytuty posiłków (koktajle proteinowe Herbalife czy Slimfast). Znanych diet było wówczas niewiele, opisywano je w poradnikach i magazynach, trzeba było pewnego zaangażowania by znaleźć informacje i dietę wdrożyć. Nie wypowiadam się o ich jakości, opisuję jedynie zjawisko. Podobnie było z „modnymi” wówczas aktywnościami fizycznymi jak callanetics, joga czy pilates – były propagowane za pomocą kaset video lub treści drukowanych. Nie istniał Youtube, nie istniał Facebook, nie istniał Google czy Instagram.

Dwa lata temu pokusiłam się pewnej bezsennej nocy o policzenie dostępnych w internecie diet redukcyjnych – znalazłam ich ponad 300 zanim usnęłam, w tym zdecydowana większość idiotyzmów typu „dieta widelcowa” czy „dieta czerwona”. Ich wielość i dostępność mogą być przytłaczające, mogą powodować zagubienie i bezradność u osoby szukającej w internecie pomocy, co potwierdza wiele moich podopiecznych.

Analogicznie jest z ogromem treści uczących nas tego co mamy jeść, a czego nie jeść, jak się suplementować by wspierać redukcję masy ciała, co dla kobiet, a co dla mężczyzn, co przed menopauzą, a co po menopauzie, co w tygodniu, a co w weekend, co dla mózgu, a co dla jelit. Ocean treści. Celowo nie piszę „ocean wiedzy”, bo akurat sensownej, wiarygodnej wiedzy i sprawdzonych informacji jest tam kilkadziesiąt razy mniej niż wsadu wiedzopodobnego. Co trudne – cały ten ogrom „wciąga” wiele mądrych cudownych kobiet w labirynt wątpliwości typu: czy ja dobrze karmię moją rodzinę? Czy ja nie jestem złą matką? Może powinnam gotować mniej mięsa? A może powinnam dodawać więcej kurkumy do posiłków? A może dawać do szkoły zielone shaki, nawet zmuszając dzieci dla ich dobra? A może powinnam je suplementować, bo się uczą? I inne temu podobne. Wielokrotnie, powtarzam: wielokrotnie z takim problemem wśród moich podopiecznych się spotykam. Posty influencerek, podcasty specjalistów, fora mam i babć, fora tematyczne, portale dietetyczne i firm benefitowych, webinary trenerów sportowych – pochłaniamy sączące się tam informacje w ilości hurtowej, wręcz bulimicznie. I niestety często efekt jest odwrotny do zamierzonego. A my – poirytowane, sfrustrowane, jeszcze bardziej zdezorientowane, bezradne i wkurzone, skaczące od jednej informacji do drugiej. A od tego już chwila do zajadania bezradności i wkurzenia słodyczami…

Jak ten temat ogarnąć? Trzymać się jednego podstawowego źródła wiedzy, max dwóch źródeł praktyki czy ciekawostek oraz max jednego forum. Naprawdę polecam taki „detoks” żywieniowy. Warto znaleźć źródła i ekspertów, którzy nam pasują, którzy nas przekonują i ich się trzymać. Ja niezmiennie polecam dwa źródła wiedzy publicznej i niekomercyjnej, z gwarancją treści popartej dowodami naukowymi i wolnej od powiązań z produktami komercyjnymi ( www.diety.nfz.gov.pl – portal, który stworzyłam i rozwijałam w NFZ, dostępny także w aplikacji mojeIKP oraz www.ncez.pzh.gov.pl – platforma z darmowym Centrum Dietetycznym Online).

Co ciekawe, podobny „detoks” pokaże nam jak na dłoni ewentualne nadmiarowe przywiązanie do treści internetowej. Nie nazwę tego uzależnieniem, tego kalibru używam świadomie rzadko i precyzyjnie. Ale odchudzenie źródeł wiedzy o stylu życia i żywienia może ujawnić prawdziwy syndrom odstawienia, objawiający się w postaci irytacji, nerwowości, zagubienia, braku. I wtedy jasno widać, co nam to wszystko robi. Polecam każdemu podobną refleksję!

Cukier, horror i ojczyzna #7

Cukier zmniejsza pociąg do wódki!

Tradycyjnie przy piątku dzielę się wiedzą o majstersztyku propagandowym, który doprowadził do zmiany percepcji i stosowania cukru w Polsce. W wyniku czego cukier stał się jednym z najbardziej wartościowych składników pokarmowych w diecie, co skutkowało masowym dosładzaniem żywności i stało się motorem wielopokoleniowego przejadania. Dziś o tym, jak indoktrynowano mężczyzn?

Segmentacja odbiorców miała dla Melchiora Wańkowicza kluczowe znaczenie. Precyzyjnie dobierał komunikaty dla kobiet, nastolatków i dzieci (o tym w poprzednich postach), odpowiednio manipulował przekazem do różnych grup populacji męskiej.

Wojsko i sport – były głównymi odnośnikami siły i „męskiej” wytrzymałości, jakie daje mężczyźnie cukier, dlatego odwoływano się w reklamach do wojny japońskiej, (gdzie miano żołnierzom frontowym potrajać porcje cukru), wiele analogicznych reklam i artykułów umieszczano w „Przeglądzie Sportowym”:

Tam, gdzie praca wymaga napięcia wszystkich nerwów – cukier jest najracjonalniejszą odżywką” mówiła reklama z 1931 r., a hasło umieszczono na tle samolotu i pędzącego auta sportowego.

Silnie propagowano rolę cukru przy wzmożonym wysiłku umysłowym dla męskiej inteligencji – częstym radiowym hasłem było „Pamiętajcie, że ludziom pracy umysłowej cukier daje wzmocnienie nerwów i jasność myśli”. Dla inteligencji przeznaczone były także reklamy luksusowego wielkomiejskiego stylu życia – jedna z nich zachęcała „W kawiarniach warszawskich żądajmy podwójnych porcji cukru”.

Wśród chłopów próbowano zaszczepić nawyk codziennego picia herbaty i kawy (orkiszowej, żołędziowej) mocno słodzonych cukrem, nawet obligowano samorządy do zakładania ludowych kawiarni i herbaciarni. Podkreślano, że cukier zapewnia siłę fizyczną, tak do pracy w fabryce, jak i na roli. Obecny był też przekaz o cukrze jako produkcie demokratycznym, budującym postęp w domu chłopa i robotnika, na równi z klasami wyższymi.

Mnie niezmiennie bawi i przeraża przekaz o pozytywnym wpływie cukru na abstynencję od alkoholu – w najpopularniejszym wówczas tygodniku propagowano slogan „Cukier zmniejsza pociąg do wódki – używaj cukru do potraw” („Tygodnik Ilustrowany” 1932).

Do dosładzanych, czyli „odżywczych” posiłków dla mężczyzn, przekonywano w poradnikach i książkach kucharskich kobiety wszystkich klas społecznych. Przed Wielkanocą pisano, że „objadanie się mięsem i zapijanie wódką źle robi zdrowiu i kieszeni, oby więc rozsądnie przygotowane w tym roku święcone dało początek większego spożycia cukru przez cały rok: w herbacie, w kawie, w pieczywie, w marmeladach!” („Gazeta Świąteczna” 1932).

Z wykorzystaniem: Z. Zakrzewska „Cukier krzepi”, J. Tyszkowski „Rozmowa przy kieliszku” 1931.