Suplementy diety – pseudoleki-wydmuszki i rynek wart miliardy. Quo vadis?

Program „Fajka pokoju” w Polsat News 2 uważam za jeden z ciekawszych programów typu publicystycznego, w którym trendy i wydarzenia społeczne komentowane są przez kobiety – ekspertki, obserwatorki otaczającej rzeczywistości. Ten program cenię i lubię, porywa mnie niezmiennie klasa gospodyni, pani Jolanty Fajkowskiej. Bardzo dziękuję za zaproszenie mnie do udziału w ostatniej „Fajce”, poniżej zamieszczam link do materiału w Polsat News 2. A przy okazji – napisałam krótko o suplementach, będących jednym z czterech poruszonych tematów. Przeczytajcie i obejrzyjcie, zapraszam!

 

Rynek pieniądza czy rynek zdrowia?

Rynek suplementów w Polsce to wielka kura stale znosząca złote i platynowe jaja. Rozwija się bardzo dynamicznie, statystyczny Polak wydaje rocznie na suplementy ok. 100 zł (w roku 2015 – wydaliśmy na suplementy 3,5 mld zł). W latach 1997-2005 polski rynek suplementów wzrostowo pobił rekordy wszystkich państw Unii Europejskiej (wzrost o 219%), obecnie rośnie średnio o 8% każdego roku, z marżą rzadko spadającą poniżej 40%. W tych samych latach ilość reklam suplementów i leków bez recepty wzrosła 20-krotnie, dziś co czwarta reklama dotyczy właśnie tych produktów[1]. Jednocześnie, od 2007 roku w rejestrze Głównego Inspektoratu Sanitarnego znalazło się przeszło 30 000 suplementów. Te liczby dają po oczach.

Jako konsumenci o suplementach wiemy niewiele. Najczęściej mylimy je z lekami bez recepty, utożsamiamy z witaminami i minerałami, przypisujemy im właściwości lecznicze, a najlepsze jest to, iż jemy je w przekonaniu, że są tak samo kontrolowane jak leki.[2] Czas na nowy etap naszej konsumenckiej świadomości, co potwierdził dobitnie ostatni raport Najwyższej Izby Kontroli.

 

Czym są, a czym nie są suplementy diety?

Suplement diety to żywność, w ustawie o bezpieczeństwie żywności i żywienia jest zdefiniowana jako środek spożywczy, którego celem jest uzupełnianie diety. Tym samym, żaden suplement nie jest produktem leczniczym i nie leczy, choć ma formę i postać taką samą jak leki, a głównym źródłem jego dystrybucji są apteki.

Warto także wiedzieć, że procedura kontrolna suplementów diety jedynie mgliście przypomina kontrolę, jakiej poddane są leki. Suplement diety pojawia się na rynku w drodze tzw. notyfikacji, czyli zgłoszenia do GIS produktu o określonym deklarowanym składzie. Nie ma obowiązku by produkt był zbadany, nie ma koniecznej weryfikacji. GIS mógłby taką weryfikację prowadzić, lecz organizacyjnie nie są w stanie – notyfikacja leży w gestii 7 osób, które zajmują się także innymi działaniami, a w ostatnich 10 latach GIS zarejestrował ponad 30 tys. suplementów. Jednym z trudnych paradoksów jest fakt, że na żądanie GIS suplement może być poddany weryfikacji, w trakcie której jest także w sprzedaży. Weryfikacja trwa średnio 8 miesięcy (maksymalnie 1,5 roku). Natomiast w przypadku powiadomień o nieprawidłowościach – weryfikacja trwa średnio 455 dni (maksymalnie ponad 2 lata), oczywiście w tym czasie produkt również dostępny jest w sprzedaży. Taka sytuacja J

Suplementy nie leczą, choć przypisujemy im działania lecznicze. Dlaczego tak w nie wierzymy? Bo wyglądają identycznie jak leki bez recepty i leżą z nimi na półkach, bo oznakowanie „suplement diety” często nie jest wyraźne, bo reklamowane są z wykorzystaniem wizerunku lekarza lub farmaceuty, a także dlatego, że przekazy reklamowe odwołują się do naszego lęku o życie, do naszego lęku o zdrowie swoje i naszych bliskich oraz do magicznego słowa „profilaktyka zdrowotna”, z którą suplementy mają jednak niewiele wspólnego.

Suplementy diety to środki spożywcze, które znajdują swoje zastosowanie jako uzupełnienie naszej codziennej diety w sytuacjach niedoborów, czyli:

  • W osłabieniu organizmu na skutek przewlekłej choroby, określonych dysfunkcji organizmu, antybiotykoterapii czy długotrwałego stresu
  • W okresie gdy dostarczenie określonych witamin czy ważnych minerałów jest utrudnione (np. vit D3 zimą lub dla osób pracujących sporo nocą).

I to tyle. Co więcej, suplement powinien być przyjmowany w konsultacji ze specjalistą ds. żywienia lub najlepiej lekarzem, inaczej może zakłócić działanie przyjmowanych leków. Suplement tani to najczęściej niestety „wydmuszka”, czyli produkt typu cukierek, który przelatuje przez nas, nie wchłania się w organizmie, a głównym jego efektem często jest nie-wiedzieć-skąd biegunka, ból brzucha czy zatwardzenie – świadczące właśnie o niewchłonięciu zjedzonego cuda. Bo suplementy jemy, a nie zażywamy J

Zdecydowanie kluczowe znaczenie ma dla nas sposób odżywiania, a nie łykane tabletki. Lepszą inwestycją w zdrowie rodziny jest zróżnicowana dieta niż kolorowe suplementy – nie wierzmy w to, że suplementy są idealne dla zabieganych i tych bardzo zajętych, że zastępują zdrowe odżywianie, że to jakaś „oświecona dieta” dla zamożnych i tych ważnych. To nieprawda, w którą decydujemy się ewentualnie wierzyć. Nasz wybór.

 

Kontrola NIK – czerwona kartka dla suplementów

Raport NIK o dopuszczeniu do obrotu suplementów diety był dla mnie, specjalisty ds. zdrowego żywienia, trudną lekturą. Nie pokazał niczego nowego, natomiast „wyciągnął spod dywanu” niezły śmietnik… którego nie dało się już nigdzie ukryć.

Poza wnioskami formalnymi (jak niewydolność GIS i marionetkowa rola UOKiK, nadużycia w reklamie oraz brak samoregulacji branży), raport uczy nas, że rynek suplementów nie jest kontrolowany, a skład produktu deklarowany na opakowaniu odbiega nierzadko od rzeczywistości – nie znaczy to, że producent intencjonalnie oszukuje, choć w przypadku przebadanych probiotyków trudno użyć innego słowa niż „ściema” – na 56 badanych próbek probiotyków, stabilności liczby żywych bakterii nie posiadało aż 50 próbek, co ma w tym wypadku priorytetowe znaczenie. Ponadto jeden z probiotycznych suplementów diety zakażony był grzybami. Fuj…

Co zatem robić? Zdrowo i mądrze się odżywiać. Suplementować dietę jedynie w konsultacji ze specjalistą i unikać tanich suplementów. Nie kupować suplementów w Internecie. Nie dać się wpędzać w poczucie winy reklamami suplementów. Nie wierzyć w magiczne efekty specjalne cudacznych preparatów „spalających” tłuszcz czy oczyszczających organizm w 24 h. Zawsze zachować zdrowy rozsądek i pamiętać, że producentowi suplementu diety najbardziej zależy na tym, byśmy my jego produktu kupowali jak najwięcej, nie zależy mu natomiast na naszym zdrowiu. Za nasze zdrowie odpowiedzialni jesteśmy tylko my. To sfera naszych wyborów, naszej świadomości i naszej kontroli. A ja wiosennie każdemu z nas życzę końskiego zdrowia i oślego uporu w konfrontacji z szarżą reklamową suplementów! Bo czy ktoś widział suplementującego się konia, krowę czy kurę? Znów nachodzą mnie wątpliwości w temacie wyjątkowości gatunku ludzkiego wśród ssaków ☺

„Fajka pokoju” – POLSAT NEWS2 – 4.03.2017

[1] Na podstawie raportu KRRiTV 2015

[2] Na podstawie badań TNS Polska 2104

Wygoda czy wygodnictwo? Ułatwienie czy pójście na łatwiznę? O diecie pudełkowej pod rozwagę.

Jak rydze obrodziły nam w ostatnich latach firmy oferujące tzw. dietę pudełkową, czyli codzienny dowóz posiłków wg określonego zamówienia. Zwykle jest to 5 dań, w tym 3 główne i 2 przekąski – ze średnią ceną 50-80 zł dziennie. Ok. 60% osób korzystających z tej formy karmienia to osoby na dietach odchudzających, w tym eliminacyjnych. W Internecie łatwo uzyskać informację o celebrytach – głównie aktorach – zachwalających pudełeczka, ich smakowitość i dobroczynny wpływ na styl życia i zdrowie. No, poezja i miód malina… czy naprawdę?

Kolorowe strony internetowe firm cateringu pudełkowego prześcigają się w komunikowaniu jakości, świeżości i smakowitości swoich dań oraz funkcjonalności opakowań. Niektóre także zamieszczają zdjęcia aktorów czy prezenterów TV, których uśmiechnięte twarze typu Colgate mają oddawać zadowolenia z pudełek i potwierdzać wiarogodność tychże.

W rzeczywistości jednak bardzo niewiele z tych firm świadczy np. usługę porady specjalisty przy wyborze określonej diety – jedynie klikamy w opcje typu 1000 kcal, 1500 kcal, bezglutenowa, jarska, bezmleczna i na tym się zwykle kończy całe zdrowotne „poradnictwo”.

Co więcej, tryb przygotowania posiłków również pozostawia wiele do życzenia: dostawy pudełkowe ruszają między 2 a 4 w nocy, więc znaczna część pudełkowych obiadów czy kolacji jest siłą rzeczy nie pierwszej świeżości. Bez cudów! Wierzę w rzetelność dotyczącą wartości energetycznej pudełek, choć smakowo wiele z nich jest nieatrakcyjnych – bardziej „hurtowych” czyli niby uniwersalnych. Korzystający z pudełek dłużej niż 4 tygodnie podkreślają monotonne smaki, powtarzalne przepisy, „kwiatki” w postaci owocowych pseudojogurtów oraz zaskakująco ciężkie dania kolacyjne (po których faktycznie nie kładziemy się głodni spać, lecz o lekkości w żołądku na wieczór także trudno pomarzyć). Dodam, że pomimo zapewnień firmy usługowej, korzystając z diety pudełkowej absolutnie nie mamy kontroli nad tym co jemy, nie uczymy się zdrowych nawyków żywieniowych i ryzykujemy uzależnienie. Po kilku miesiącach pudełek przestaje nam się chcieć przeznaczać czas na gotowanie, stajemy się kulinarnymi wtórnymi analfabetami, a frajda wspólnego rodzinnego czy przyjacielskiego pichcenia dla bycia razem więdnie i zanika.

Dygresja niekorzystna jeszcze jedna. Otóż, nie powinniśmy sugerować się opiniami celebrytów. Dlaczego? Ano dlatego, że przygotowując pudełka dla znanego aktora czy dziennikarza firma usługowa na pewno staje na przysłowiowej głowie by wszystko było jak najdoskonalsze. Jednak czy robiąc 3000 pudełek każdego dnia (tyle dziennie przygotowują największe firmy pudełkowe w Warszawie) firma jest w stanie zachować wychuchaną jakość pudełeczek dla celebrytów? Myślę, że ani nie jest w stanie ani też nie ma takiego zamiaru. Bo gwiazda to gwiazda, a Kowalski to Kowalski.

Czy ja potępiam zatem pudełka w czambuł?
Nie potępiam, choć jestem ich krytykiem jako stylu życia. Pudełka są moim zdaniem dobrą formą odżywiania na czas przejściowy i jako takie – spełniają swoją rolę. Czyli gdy mamy wyjątkowo trudne tygodnie zawodowo i prywatnie, a zależy nam na bezpiecznym odżywianiu – pudełka mogą być odpowiednią formą. Podobnie przy zmianie sposobu odżywiania (nauka lekkiej kuchni dla optymalizujących wagę czy przyswajanie nowych zasad gotowania dla osób zmuszonych do diet eliminacyjnych przy insulinooporności czy hashimoto) – pudełka zapewniają wówczas okresowo komfort kalorii, porcji i doboru składników. Ale przecież pudełko to zawsze pudełko – jak w samolocie czy pociągu, porcja podana i porcja zjedzona. Tylko tyle i aż tyle.

To co jest dla mnie najbardziej szkodliwe w pudełkach, to jednak nie sama żywność, lecz fakt, że pudełka oduczają nas dbania o siebie, przygotowywania posiłków, dzielenia się z innymi czasem, sobą i pożywieniem. Jakoś mi te pudełka sprowadzają człowieka do funkcji laboratoryjnego chomika, któremu się podaje co ma zjeść i wymaga się od niego jedynie sprawnego i w miarę dokładnego pogryzienia. Bo przecież pudełka z sałatkami czy kaszą z leczo mogę przygotować sobie sama… wg mojego smaku, wg mojej fantazji, mając kontrolę nad każdym używanym składnikiem i co więcej – taniej. Dbając w ten sposób o siebie samą nie tylko od strony fizycznej, lecz także emocjonalnej i społecznej. Bo jeśli jestem tym, co jem, to ja jakoś słabo się z tymi pudełkami stawianymi o 7.00 rano pod drzwi utożsamiam. To jednak moja opinia, nie musicie się z nią zgadzać.

Znam osoby będące orędownikami pudełek. Cenią wygodę tej formy, brak potrzeby dużych zakupów i myślenia „Co ugotować?”, brak bałaganu w kuchni i brak śmieci, a także dyscyplinę braku dokładek. Doceniam. Ale jako typ ceniący wolność i spontaniczność – nie popieram. Wierzę, a co więcej potwierdzają to dziesiątki moich podopiecznych, w naukę zdrowych nawyków, w naukę gotowania dopasowanego do mnie i do mojej rodziny, w naukę wolności i uważności w odżywianiu wymagającą od nas czegoś więcej niż funkcji trawienno-wydalającej. Co więcej, osobiście nie znam nikogo, kto schudł na pudełkach więcej niż 10 kg i samodzielnie utrzymał preferowaną wagę dłużej niż rok. Tyle mojej statystyki.

Dla chorych na brak czasu pomysł mam inny – są w Warszawie (nie wiem, czy w innych miastach) firmy świadczące usługi dostawy do domu zakupów wraz z przepisem na określone dania obiadowe czy kolacyjne, które jednak sami przygotowujemy. Robi się to tak: wybierasz na stronie danie czy dania, ilość osób, podajesz adres. O umówionej godzinie do domu przyjeżdża kurier z zakupami i bardzo szczegółowo rozpisanym, łopatologicznym przepisem jak to danie ugotować. Można? Można. Że kosztowne? Tak, ale coś za coś.

Moja propozycja: nie dajmy się pudełkować. W trudnych okresach – 2 do 4 tygodni – wykorzystajmy pudełka, lecz nie róbmy z siebie pudełkowych leniwców…

Bo jedzenie ma i zdecydowanie może być dla nas radością i wolnością w praktyce! Czego każdemu z nas życzę!

Załączam link do programu pani Jolanty Fajkowskiej „Fajka pokoju”, wyemitowanego w Polsat News 2. Tam nie tylko o diecie pudełkowej. Zapraszam do obejrzenia!

„Fajka pokoju” POLSAT NEWS2 – 28.01.2017

CZAS NA HYGGE? TO PRAKTYKA, KTÓRA MOŻE NIECO ULEPSZYĆ ŚWIAT, CZYLI KAŻDEGO Z NAS. HYGGE COACHING? ZAPRASZAM! RUSZAJĄ PIERWSZE GRUPY!

Dania to kraj maleńki i bardzo gęsto zaludniony. Ma 180 dni deszczu rocznie i w powszechnej opinii – ma dwie pory roku, czyli dwie zimy: zieloną i szarą. Słabiutko, depresyjnie okropnie…

Jednocześnie od lat Duńczycy okazują się w badaniach najszczęśliwszym narodem świata. Hello! Połowa świata im zazdrości i powoli próbuje podpatrzeć ów duński klucz do szczęścia, a kopenhaski Instytut Badań nad Szczęściem staje się coraz bardziej szanowaną instytucją. Że śmieszne? Może i tak, jednak ich styl życia – zwany HYGGE – będący już filozofią, rytuałami w domu i w pracy, wyraźna praktyka „jak przeżywać życie dobrze – w radości, w poczuciu celu i wspólnoty”, coraz częściej jest aspiracją dla sfrustrowanej Europy i otyłej Ameryki. Bo Duńczycy naprawdę osiągają imponujące poczucie spokoju, radości, równowagi, bliskości i szczęścia, o którym większość z nas marzy i myśli, wypierając to całym sobą w obliczu „wyzwań”, ambicji i oczekiwań współczesnego świata.

Hygge to słowo określające filozofię życia, która czyni Duńczyków najszczęśliwszym narodem na świecie. Nie ma odpowiednika w języku polskim, a opisuje chwile szczęścia, ciepła i bliskości, które możemy odnaleźć w najzwyklejszych sytuacjach.

To opozycja do stałego harmonogramu i timingu, do nawyku „przepracowywania” wszystkiego, do „wyciskania dnia jak cytryny”, do konsumpcjonizmu, który spolaryzował świat i do poczucia winy za „marnowanie” czasu.

Filozofia hygge to odnajdywanie swojego poczucia szczęścia w codzienności. Odnajdywanie i pielęgnowanie. Hygge oznacza bowiem bezpieczeństwo, przytulność, domowe ognisko, lecz też komfort bycia ze sobą, komfort bycia z innymi ludźmi i otaczającym światem. To koncepcja, filozofia, praktyka, którą można zbanalizować i skomercjalizować, sprowadzić do wystroju wnętrza czy kulinariów. To wszystko może ułatwić hygge, ale nie zastąpić. Bo jak napisał jeden z propagatorów hygge – hygge to przestrzeń między ludźmi, a nie rzeczami.

Jeśli więc chcesz lub chcesz chcieć:

  • Powrócić do prostoty i radości z dobrze przeżywanego życia, w poczuciu celu i bliskości ludzi
  • Przypomnieć sobie jak to jest, gdy robimy coś tylko dla przyjemności, a nie efektu
  • Odkryć czym jest dla mnie szczęście, nauczyć się poziomów i mierników własnego szczęścia
  • Przypomnieć sobie siłę swoich zmysłów by chłonąć świat i życie
  • Nauczyć się doceniać relacje, a nie międzyludzkie transakcje
  • Nauczyć się szanować swoje ciało, myśli i emocje
  • Odkurzyć pogodę ducha i zaprzyjaźnić się z nią na dobre
  • Wrócić do praktyki pielęgnowania relacji z ludźmi i czerpania z tego szczęścia
  • Nauczyć się dawać radość w relacjach i ją przyjmować
  • Nauczyć się odczuwać radość i bliskość bez sztywniactwa i udawania
  • Nauczyć się zachwycać codziennością

A do tego nie odkleić się od rzeczywistości, lecz po prostu połączyć w sobie wreszcie żółtko i białko by stać się jajem – symbolem dobrego życia… Z sobą samym jako odniesieniem głównym, a nie z pracą i kolejnymi działaniami do „przepracowania”. Bo po pierwsze – nie wszystko się da, a po drugie – nie wszystko warto…

Zapraszamy na programy hygge coaching w wersji warszawskiej J W przyjaznej wersji dla osób indywidualnych, dla rodzin, grup czy firm!

Wraz z zespołem pozytywnie zakręconych na punkcie życia specjalistów – zapraszamy do programów, łączących life coaching, coaching zdrowia, psychoterapię oraz elementy edutainment.

Więcej na stronie www.KorzenieSkrzydla.pl

Napisz do mnie: marta@KorzenieSkrzydla.pl

Zadzwoń i dowiedz się więcej: +48 609 89 87 74

Dziury w sercu czekoladą nie zatkasz – o zajadaniu samotności.

Samotność jest jak jabłko – słodkie czy zgnilizna?

Może być samotność przepyszna – ta pozytywna, gdy dajemy sobie czas i przestrzeń na bycie ze sobą. Na przemyślenia, odpoczynek od bodźców zewnętrznych, na działanie tylko dla przyjemności, na modlitwę i na zatrzymanie się w codziennym pędzie – takie jabłko dobrze nas karmi, jemy je małymi kęsami, jest smakowite i najczęściej przynosi spokój i radość. Smaczne jabłuszko, dobrą sytość J

Jest też jednak samotność cierpka i kwaśna – często wynikająca z naszej izolacji, zamknięcia się na innych, będąca wynikiem trudnych przeżyć i zranień, choroby, czy też lęku przed podzieleniem się tym, co nas przygniata. Bo „ludzie nie lubią słabych ludzi”, bo „chłopaki nie płaczą” (silne kobiety też nie! Nie będziemy gorsze przecież!), bo to wstyd nie umieć sobie poradzić w świecie przymusu sukcesu i stałego rozwoju, bo „każdy ma swoje problemy, po co innym sobą głowę zawracać?”. Takie wdrukowane nam przekonania często są powodem osamotnienia i gorzkiego poczucia, że jesteśmy skazani na samotność. Cierpkie jabłko, aż zęby bolą…

Może być też samotność smakowita z pozoru jak jabłuszko rajskie, jednak trująca przy kolejnych kęsach. Tak dzieje się wtedy, gdy zapędzeni w naszych obowiązkach, karierze, fitnessach, kursach i terapiach, gubimy prywatny kontakt z innymi ludźmi. Miało być tylko na chwilę, by się SAModzielnie ogarnąć, by tak SAModzielnie stanąć na nogi… a budzimy się po roku ze słusznym poczuciem, że z grona osób, do których możemy w każdej chwili zadzwonić, został tylko operator GSM lub dostawca pizzy. I że w sobotę nie mamy do kogo gęby otworzyć. Żałosne? Tak. I często nie do odrobienia. Źle wybrany owoc, prawie zgniłek…

Jedzenie – zatyczka na samotność powszechnego użytku.

Gdy dopada nas poczucie osamotnienia, nasz organizm automatycznie dąży do zaspokojenia głodu, który odnotował. Poczucie osamotnienia jest bowiem mierzalnym głodem bliskości drugiego człowieka, obecności „po nic” i akceptacji „pomimo”. Jest głodem przyjaźni, partnerstwa, ujrzenia swojej wartości w oczach drugiego człowieka, dla którego jesteśmy ważni tacy jacy jesteśmy. Nasz organizm będzie zawsze dążył do zaspokojenia takiego głodu, natomiast narzędzia i metody wynikają wprost z naszych nawyków, przekonań i cech charakteru.

Wielu z nas – szczególnie kobiety – nauczyło się zajadać samotność. To nawyk, w którym z jedzenia „lepimy sobie” kompana, dzielącego naszą samotność. Jedzenie staje się wówczas towarzyszem, kumplem, takim drugim na kanapę w smutny samotny weekend. W gruncie rzeczy, to kompan prawie idealny! Milczący, zawsze przytakujący, dostępny na zawołanie i otwarty na nas w 100% – możemy go pochłaniać do bólu… dosłownie do bólu… Co nam daje takie towarzystwo? Przez pierwszych 5 minut – ulgę, poczucie wypełnienia się ulubionym smakiem, polepszenie nastroju, wrażenie mniejszej samotności. Lecz po 5 minutach – najczęściej poczucie beznadziei, wyrzuty sumienia, zawód sobą samym, brak sensu i wszystko-mi-jedno (o dodatkowych 1000 kcal w biodrach nie wspomnę). W takim momencie zwykle włącza się w nas Zelmer-Wszystkojad na 5 biegu, a my mamy wrażenie przymusu pocieszenia siebie tu i natychmiast! Czym? Jedzeniem…

Trudno jest świadomie myśleć, gdy nadjeżdża lokomotywa SAMOTNOŚĆ. Jeszcze ciężej, gdy głównym nawykiem zatykania dziury pt. Osamotnienie jest nawyk zajadania. Bo naprawdę dziury w sercu nie zatkamy ani Ptasim Mleczkiem, ani lodami ani makaronem. A poczucie osamotnienia i smutek tuczą nas tak samo jak cukier i tłuszcz.

Jak wstać z brzucha na nogi?

Po pierwsze – stanąć twarzą w twarz z prawdą, że źle się dzieje w państwie duńskim. Bez czarnowidztwa i bez biczowania siebie myślami. Tak normalnie – jest słabo, czas na zmianę.

Po drugie – zacząć siebie obserwować pod kątem myśli, które włączają nam się w momentach osamotnienia. Co mi mówią? Jakim listem do mnie są? Co w nich jest prawdziwe, a co jest brednią i wynika z mojego niższego ostatnio poczucia wartości?

Po trzecie – zrobić listę swoich relacji ostatnich kilku lat. Które z nich Cię prawdziwie karmią? Kogo Ci brakuje? Może trzeba pewne znajomości odkopać, a może nawiązać nowe? Co możesz zrobić i co możesz zrobić już? Czego się przy tym boisz?

Po czwarte – poszukać wsparcia i porady. Porozmawiaj z kimś życzliwym i dyskretnym, zwierz się i skonfrontuj swoje przemyślenia, odczucia i obawy. Przemyśl i podejmij kroki – małe, ale do przodu… Jeśli masz możliwość rozpoczęcia pracy nad uporządkowaniem relacji z jedzeniem z dobrym coachem zdrowia czy diet coachem – spotkaj się i zacznij działać! A jeśli nie masz takiej możliwości – szukaj pomocy w Internecie, obserwuj siebie uważnie i powoli, lecz konsekwentnie, zmieniaj towarzyszy samotności – z E. Wedel czy Dr Oetker na realnych, może z mniej znanymi nazwiskami lecz bardziej zdrową empatią, z ciała i krwi. Oni prawdziwie pocieszą, prawdziwie wesprą, prawdziwie będą. Z nimi ugotuj coś dobrego i zjedzcie to razem! Wspólne jedzenie i pocieszenie – TAK, natomiast objadanie się z fałszywym pseudokompanem – NIE!

O samotności i jej zajadaniu mówiłam w audycji „Cztery Pory Roku” Polskiego Radia:

http://www.polskieradio.pl/7/163/Artykul/1708660,Cztery-Pory-Roku-27122016-cz-1-0906

Chętnie Cię poprowadzę drogą zmiany od jedzenia z frustracji do odżywiania dla wolności i radości! Jako coach zdrowia rodziny oraz coach zdrowia w biznesie, jako mentor żywieniowy i trener rozwoju osobistego – chętnie będę Ci towarzyszyć!

Napisz do mnie: marta@KorzenieSkrzydla.pl

Zadzwoń do mnie: +48 609 89 87 74

Testosteron czyni silnych mężczyzn słabszymi? – o odporności naszych płci dygresji parę.

Spotkania w ramach programu „Fajka pokoju”, których gospodynią jest pani Jolanta Fajkowska (Polsat News 2), niezmiennie mnie inspirują do uzupełniania wiedzy o człowieku. Nawet gdy zabieram głos na temat zdrowia fizycznego czy psychicznego, chłonę pozostałe tematy jak prawdziwą „pożywkę” i zaproszenie do myślenia.

Poniżej link do materiału z 7 stycznia, w którym komentowałam wielość i jakość różnej maści teorii i eksperymentów psychologicznych, w które często wierzymy, co nie zawsze nam służy. Bo obok teorii i badań przydatnych i chwalebnych dla psychologii (jak test Marshmallow, czyli tzw. test cukierkowy o zdolności do odraczania gratyfikacji jako warunkującej sukces i satysfakcję w różnych obszarach naszego życia – polecam!) są takie, których psychologia jako dziedzina mająca służyć dobru i rozwojowi człowieka, po prostu się wstydzi (eksperymenty choć medialne nie zostały z sukcesem powtórzone, twórcy przyznali się do „nonszalancji” w wyciąganiu wniosków czy wręcz do oszustw). Tak jest w każdej dziedzinie, nie ma co piętnować psychologii – różne „nowatorskie” leki są po cichu lub po głośnemu wycofywane z aptek, inteligentne pasty do zębów niszczące szkliwo znikają z drogerii, a marketingowe filmy-wydmuszki schodzą milcząco z ekranów. Takie życieJ

Natomiast tematem, który mnie natchnął przy okazji ostatniej „Fajki pokoju” była informacja, że mężczyźni żyją krócej niż kobiety – i to tylko w Polsce średnio aż o 8 lat. No Boże Ty mój – pomyślałam – nie dość, że społecznie i kulturowo mają przekichane, bo ciąży na nich rola społecznych żywicieli, wojowników i chłopaków co nie płaczą, nie dość, że w ostatnich latach my, kobiety dajemy im popalić erą „nowego matriarchatu”, to jeszcze umierają wcześniej? Więc pod wrażeniem dużym poczytałam, porozmawiałam z mądrymi lekarzami i wyszło mi, że krótsze statystycznie życie mężczyzny (w społeczeństwie wysoko rozwiniętym, zawęźmy) spowodowane jest męskim hormonem płciowym, czyli testosteronem. Czyli ten sam testosteron, który czyni mężczyzn predysponowanymi do siły, walki i przewagi fizycznej, jednocześnie jest odpowiedzialny za znaczną słabość męskiej odporności.

A zatem:

  1. Testosteron osłabia męski układ odpornościowy. I my kobiety powinnyśmy się wstydzić gdy kpimy z naszych przeziębionych panów, narzekających na swój stan jakby to była operacja na otwartym sercu. Mężczyźni naprawdę gorzej znoszą nawet drobne choroby, silniej odczuwają podwyższoną temperaturę ciała czy sezonowe infekcje. Także poziom testosteronu sprawia, że mężczyźni są mniej odporni na infekcje, a skuteczność szczepionek przeciw odrze czy WZW jest u nich słabsza niż u kobiet.
  2. Kobiecy estrogen po pierwsze zabezpiecza nas przed chorobami serca – statystycznie kobiety rzadziej doznają zawałów i udarów, przynajmniej do czasu menopauzy. Z utratą estrogenu, statystyki się wyrównują. Poziom estrogenu zdecydowanie wzmacnia układ odpornościowy kobiet, byle przeziębienia nas nie rozkłada. Lecz z kolei silniejszy dzięki estrogenowi układ odpornościowy kobiety jest bardziej podatny na choroby autoimmunologiczne – to kobiety znacznie częściej zapadają na Hashimoto.

Tak podsumowując: dbajmy o siebie. Kobiety o siebie, a mężczyźni o siebie. Ceńmy siebie nawzajem i nie osłabiajmy siebie zbędną (!) rywalizacją i pokazami w stylu „kto skacze wyżej” tak w domu, jak i w pracy. Bo silny mężczyzna – to silna rodzina i silny gatunek ludzki. Obiecuję poszukać, czy estrogen nie predysponuje nas kobiet bardziej do mądrości i łagodności w relacjach z testosteronowymi mężczyznami J

Obejrzyjcie, zapraszam i polecam:

http://www.ipla.tv/Fajka-pokoju-7-01-2017/vod-7382310

Personalny coaching zdrowia w biznesie – narzędzie utrzymania potencjału słabszego cywilizacyjnie człowieka?

Współczesny mieszkaniec USA i Europy jest wyraźnie słabszy fizycznie i psychicznie od poprzednich pokoleń. Wzrasta zapadalność na choroby autoimmunologiczne, coraz bardziej obfite żniwo zbierają choroby cywilizacyjne, jesteśmy bardziej otyli i podatni na depresje, a syndrom wycieńczenia i wypalenia zawodowego powoduje wzrost zwolnień lekarskich tym uzasadnionych. Nawet jeśli bardzo będziemy starali się temu zaprzeczyć, podobne czynniki warunkują tak jakość naszego życia prywatnego, jak i zawodowego – pomimo „wyciskania” z 14-dniowych urlopów maksimum detoksu, przy spożyciu najlepszych technologicznie suplementów czy wyładowywaniu agresji waleniem młotem w opony nowoczesnych siłowni. Dbałość o sensowną świadomość i praktykę higieny fizycznej, emocjonalnej i społecznej człowieka-pracownika powinna skutecznie i sprawnie być zarządzana w obu sferach naszego życia. Ogromną rolę może tu odegrać coaching zdrowia, a w zasadzie personalny coaching zdrowia w biznesie – narzędzie zarządcze służące odnowie potencjału psychofizycznego, wzmacniające świadomość i odpowiedzialność egzystencjalną człowieka oraz wspierające jego komplementarnie pojęte zdrowie. W konsekwencji, narzędzie wprost pomocne w dłuższym i mniej awaryjnym „użytkowaniu” potencjału pracownika i tańszym serwisie pogwarancyjnym J Sektor ten jest niby w firmach gospodarowany, jednak niestety ze zbyt dużym naciskiem na „niby”?

Szybszy postęp i słabszy człowiek?

Siłowni i sklepów z tzw. zdrową żywnością przybywa, w Internecie jest ponad 600 diet, a popularność półpostów warzywnych i głodówek zyskała już miano modnego elementu life style. Rośnie liczba masowych imprez sportowych, a nasz udział w maratonach należy do najbardziej przykładnych w Europie środkowo-wschodniej. Jednocześnie mężczyzna 2010 roku jest cięższy od mężczyzny roku 1960 średnio o 15 kg (kobieta o 12 kg), a otyłość jest już trzecią przyczyną zgonów, po nadciśnieniu i paleniu papierosów. Rośnie statystycznie ilość przedwczesnych zgonów, choć wg badań aż 54% czynników ryzyka przedwczesnych zgonów jest wprost zależna od stylu życia – tylko otyłość skraca je nam średnio o 3 lata, w przypadkach zaawansowanej otyłości o 10 lat.

W latach 60. w USA 50% zawodów wiązało się choć z umiarkowaną aktywnością fizyczną, dziś jest to 20%, statystyka w Europie jest zbliżona. Fotel przy biurku i ten w aucie oraz kanapa w domu niestety nie równoważą naszych aktywności fizycznych.

Obserwuje się rosnącą liczbę schorzeń alergicznych i zaburzeń autoimmunologicznych (kto z nas nie ma wśród bliskich kilku osób zmagających się z Hashimoto?), cukrzyca i insulinooporność stają się niestety popularne niczym trądzik 30 lat temu. Fizycznie ewidentnie jesteśmy słabsi – jako gatunek wysoką cenę płacimy za rosnący postęp cywilizacyjny.

Spadek naszej „jakości fizycznej” wynika także wprost z jakości i ilości pożywienia. Po krótce: mięso, zboża, warzywa i owoce dziś mają ok. 50% składników odżywczych w stosunku do lat 70. Jemy zbyt tłusto, zbyt słodko i zbyt słono, zbyt dużo chemii. W sumie – choć informacji każdego dnia przyswajamy na tony, bo przecież „wiedza to władza” – coraz częściej nawet nie wiemy czego nie wiemy, dowodzi tego moja praktyka i rozmowy w środowisku branżowym.

Jesteśmy także słabsi emocjonalnie. Rośnie liczba schorzeń o podłożu psychosomatycznym, częściej przyjmujemy leki uspokajające, wzrasta częstotliwość i długość terapii leczniczych depresji.

Korzystne zmiany i perspektywy społeczne

Jednocześnie, w ostatnich latach obserwuje się wzrost zainteresowania rzetelną wiedzą prozdrowotną – rosną nasze oczekiwania, a spada częstotliwość omnipotencji i wszechpraktyki made in Dr Google. Widoczna jest potrzeba gruntownej informacji o produktach spożywczych, ewidentnie rośnie nasza świadomość oraz wiedza środowiska medycznego i dziennikarskiego w tym zakresie. Rośnie także nasza ludzka ciekawość jak żyć mądrzej i radośniej, jak pozbyć się uzależnień czy kompulsji, jak od nowa nauczyć się prostego szczęśliwego życia i jak budować dobre relacje – przekłada się to na społeczne zaangażowanie w rozmaite pomocowe warsztaty i spotkania, wolontariat, usługi rozwoju osobistego i rosnącą dobrą modę na prawdziwe a nie celebryckie pasje, na prawdziwych pasjonatów oraz przewodników duchowości.

Człowiek i korporacja – wspólna odpowiedzialność egzystencjalna?

Wiele korporacji podejmuje dziś działania z kategorii „polityka prozdrowotna”. I dobrze! Wśród nich najczęstsze to świadczenia medyczne (zdecydowanie jednak przecież o charakterze „serwisowym” dla człowieka-pracownika, a nie świadomej długofalowej profilaktyki zdrowotnej), cykliczne zabiegi i wydarzenia typu wellness lub okazjonalne imprezy integracyjno-edukacyjne o kojącym nazwą charakterze work-life balance.

Brakuje w naszych firmach działań strategicznych, mających za cel komplementarny rozwój zdrowia pracowników. Brakuje działań programowych, dostosowanych do konkretnych grup zawodowych i predyspozycji osobowych. Brakuje trendsetterów i pasjonatów w tym zakresie, a także brakuje organizacji, które budowałyby swoje USP w ten sposób.

Dlaczego tak się dzieje? Moim zdaniem z następujących powodów:

  1. Brak realnej potrzeby wyrażanej przez zainteresowanych (inne priorytety)
  2. Brak dobrych wzorców i ekspertów w środowisku korporacyjnym
  3. Efekt uboczny trochę mylnie rozumianego rozdziału życia zawodowego od prywatnego (skrótowa percepcja „moje zdrowie – moja sprawa”, pracownik jako dysponent swoich zasobów zdrowotnych na rzecz pracodawcy)
  4. Brak specjalistów ds. zdrowia i żywienia ze znajomością specyfiki biznesu oraz umiejętnościami komunikacyjnymi by takie działania skutecznie zaplanować, uargumentować i przeprowadzić (kompetencje i pasja autorki tego tekstu)
  5. Kiełkująca dopiero spod śniegu świadomość na temat osobistej odpowiedzialności egzystencjalnej za szeroko pojęte zdrowie każdego z nas, w tym realna i mierzalna rola wybieranego stylu życia – czyli odżywiania, snu, ruchu, zdrowia emocjonalnego, zdrowia społecznego i duchowego, jak również jakości środowiska zawodowego i wykonywanej pracy.

Wg raportów Buck Consultants[1] rośnie liczba firm wdrażających projekty prozdrowotne – rok 2014 to wzrost o 55% w stosunku do roku 2008, a korporacje je implementujące odnotowują spadek zwolnień lekarskich i tzw. pozornej obecności w pracy. Eksperci HR tych organizacji podkreślają także wzrost ogólnego zadowolenia z życia, spadek napięć i konfliktów w środowisku pracy oraz deklarowaną poprawę stanu zdrowia.

Czas i szanse na zmiany w tym zakresie? Zawsze najlepsze. Zapraszam do dyskusji.

Zapraszam do współpracy:

Marta Pawłowska, MBA.
Coach zdrowia & Life coach (akredytacja Izby Coachingu)
Coach zdrowia rodziny i coach zdrowia w biznesie
Specjalizacja w zmianach stylu życia, zaburzeniach odżywiania i zachowaniach kompulsywnych
Doświadczony ekspert Komunikacji & PR, trener biznesu
Referencje i medialny expert positionning:
Coaching: www.KorzenieSkrzydla.pl
Komunikacja I PR: www.mgnetwork.pl

E-mail: marta@KorzenieSkrzydla.pl
Mobile: +48 609 89 87 74

[1] Raport „Working Well” 2014

Glutenić czy bezglutenić – profilaktyka, moda czy propaganda strachu?

Program „Fajka pokoju”, zakulisowe nasze babskie komentarze i Wasze pytania skłoniły mnie do napisania kilku słów w temacie. Z założeniem by krótko i po żołniersku 🙂

Czym jest gluten?

Gluten jest mocnym i bardzo elastycznym białkiem, występującym w pszenicy, jęczmieniu, życie i owsie (choć ten w owsie – nie wiedzieć czemu – nie daje zdrowotnych zaburzeń, jak pozostałe). Zawiera trochę korzystnych substancji odżywczych, jak kwas foliowy, cynk, magnez, witaminy z grupy B, selen czy wapń, jednak nie jest źródłem czegokolwiek wyjątkowego ani niepowtarzalnego dla człowieka.

Dla kogo gluten, a dla kogo bezgluten?

Gluten nie jest dla osób chorych na celiakię, dla uczulonych na gluten oraz dla nadwrażliwych na gluten. Przy celiakii bardzo upośledzone jest trawienie glutenu i niszczone są kosmki jelita cienkiego, w efekcie czego składniki odżywcze z pożywienia nie są absorbowane. Słabo. Więc chorzy na celiakię – gluten out. Uczulenie na gluten – może być zaburzeniem okresowym, najczęściej się z niego wyrasta, w przeciwieństwie do celiakii. Też gluten out. Nadwrażliwość na gluten – kosmki jelitowe mają się dobrze, lecz występują zaburzenia trawienia glutenu i niepożądane objawy żołądkowe, do tego bóle głowy, apatia, zaburzenia snu.

Opisani powyżej glutenowi pechowcy to 6 do 10 procent społeczeństwa. Dla nich są zboże niekleiste, czyli ryż, kukurydza, proso, gryka, amarantus, quinoa oraz mąki z roślin fasolowych, orzechów i migdałów.

Skąd paniko-moda na bezgluten i o co w tym chodzi?

W 2011 roku australijski naukowiec Peter Gibson stwierdził, że w zasadzie gluten jest szkodliwy także dla osób niecierpiących na celiakię i powszechnie wywołuje bóle głowy, zmęczenie, bezsenność, problemy trawienne, bóle stawów i kości. Kilka lat później Gibson wycofał się z tego co napisał, lecz bezglutenowej paniki i marketingowego szaleństwa już nie udało się zatrzymać.

Dziś jest tak: biznes produktów bezglutenowych co roku rośnie o 20-30 procent. Te produkty świecą od chemii, są kaloryczne i nieproporcjonalnie drogie. Doradzam ostrożność! Producenci prześcigają się w bezglutenowych wynalazkach – teraz mamy megadrogie garnki do gotowania produktów bezglutenowych. To jak trampki do skakania tylko przez skakankę.

Dieta bezglutenowa to dziś TOP 10 diet świata, celebryci w wielu krajach prześcigają się w deklaracjach korzyści zdrowotnych. A w ślad za celebrytami tysiące z nas zmienia dietę na bezglutenową. Czy to źle? Ano nie! Tyle, że ważne byśmy zrozumieli o co w tym chodzi. Bo w diecie bezglutenowej osób zdrowych korzyści daje nowy styl życia, nowy styl odżywiania, a nie odstawienie pszenicy.

Patrzmy na siebie, nie na gluten!

Trzy kwestie dla każdego z nas, którymi chcę się z Wami podzielić:

  1. Dzisiejsza pszenica ma 42 chromosomy, ta sprzed 50 lat miała 14. Jest po prostu inna od kiedy człowiek zaczął majstrować przy DNA roślin – nie tylko zbóż, lecz roślin w ogóle. Dzisiejsza pszenica przemysłowa jest rzekomo w 80-90 procentach zmodyfikowana. Jest bardziej odporna na grzyby, pasożyty, wirusy i środki ochrony roślin, lecz jest inna. Jak większość roślin. Czy to dobrze, średnio czy źle? Jeszcze tak naprawdę nikt nie wie, dlatego diabeł tkwi w szczegółach.
  2. Gluten z uwagi na swoje genialne właściwości mechaniczne (elastyczność, ciągliwość) jest dziś nie tylko w pieczywie i pozostałych produktach zbożowych. Jest w zasadzie w większości grup wyrobów wysoko przetworzonych – w ketchupie, przetworach mięsnych i rybnych, w wędlinach, w cukierkach i lodach, w wyrobach nabiałowych i sojowych, we wszystkich fixach-mixach, chemicznych sosach. Czyli jedząc żywność wysoko przetworzoną – siłą rzeczy jemy zbyt dużo glutenu, więcej niż wskazuje nam natura i zdrowy rozsądek. Nie jedząc żywności wysoko przetworzonej automatycznie jemy mniej glutenu, nie narażamy się na nadwrażliwość na gluten. Nie gluten jest problemem, a jego nadobecność w produktach wysoko przetworzonych.
  3. Za nasze palenie papierosów, za nadmiar alkoholu, za nadmiar złych tłuszczów i cukru w diecie, za brak ruchu i brak snu oraz ciągły stres nie jest odpowiedzialny gluten. Nie jest dobrym robienie z niego dziecka do bicia. To fałszywy obraz, szukanie ułudnych dróg na skróty oraz obraza dla naszej inteligencji 🙂

Dlaczego jesteśmy tak podatni?

Argumentacja „wyzwolenia od pszenicy” trafia u nas na podatny grunt nie dlatego, że jesteśmy źli, głupi czy zadufani. Tylko dlatego, że zaczęliśmy się bać – o swoje zdrowie, bo nowotworów coraz więcej. Zaczęliśmy się bać jedzenia… A przecież najsilniejszą emocją człowieka jest właśnie lęk. Dociera do nas świadomość, że w stylu życia my ludzie zapędziliśmy się bardzo. Zabrnęliśmy zbyt daleko w chemię, tłuszcze, cukier, jedzenie byle czego, byle jak i byle gdzie. I czujemy że to jest ważne, lecz… czujemy się też zbyt zagonieni, zbyt bezsilni, zbyt przytłoczeni by dokonywać poważnych zmian. Dlatego dajemy się złapać na inteligentne proszki do prania, inteligentne garnki czy chemiczne pseudowitaminy. Czy na społecznie „oświecony” nakaz diety bezglutenowej dla każdego.

Jakaś rada dla każdego z nas, dla mnie też?

Zdrowy rozsądek i umiar we wszystkim. Pełne zboża są bardzo ważne w żywieniu człowieka, ich ogólny brak jest trudny do zastąpienia, zwłaszcza dla młodych kobiet. Jeśli jesteśmy zdrowi – jedzmy produkty z pełnego ziarna, jedzmy różnorodnie, unikajmy chemii, tłuszczów trans, zacukrzenia wszystkiego i cieszmy się życiem, sobą i innymi 🙂

Kwestia tzw. uzależnienia od glutenu

Wyjaśnijmy pojęcie: przy nieprawidłowym (!) trawieniu glutenu zamiast prostych aminokwasów powstają fragmenty peptydowe – jednym z nich jest tzw. gluteomorfina – które przez receptory opiodowe docierają do mózgu, powodując poprawę nastroju. To jest mechanizm tzw. uzależnienia od glutenu, czyli pragnienia by jeść więcej i więcej produktów zawierających gluten. Analogicznie jest z kazomorfiną (mleko krowie). Czyli, jeśli nie jesteśmy uczuleni na gluten, nie wykazujemy nadwrażliwości na gluten, a mamy wrażenie, że „musimy” zjeść cały bochenek zamiast 3 kromek – to jest to nasz wybór, nasze łakomstwo, a nie „uzależnienie”. Tyle nauka… Nad zajadanymi emocjami to już zapraszam do indywidualnej współpracy 🙂

Program „Fajka pokoju” – link do programu

Jak naturalnie dodać sobie mocy zimą?

Okres jesienno-zimowy to dla większości z nas czas osłabienia: fizycznego i emocjonalnego. Śpimy gorzej, jesteśmy bardziej apatyczni i humorzaści, mamy gorszą wytrzymałość fizyczną, częściej dopadają nas smutki i wkurzamy sami siebie, częściej „Nic mi się nie chce”, a do tego „Sama nie wiem, na co mam ochotę”. Rośnie apetyt na słodycze i wszelakie tłustości, spada chęć i motywacja do zdrowego stylu życia. Słabiutko…
Dlaczego tak się dzieje?
Przede wszystkim brakuje nam światła. Człowiek to ssak światłoczuły! Zdecydowanie mniej czasu spędzamy na powietrzu, odczuwamy słabe teraz nasłonecznienie, dodatkowo mało się dotleniamy – mniej spacerów, rower zahibernowany w piwnicy, wietrzymy mieszkania z musu, większą część dnia spędzamy w zamkniętych, ogrzewanych pomieszczeniach. Mniej także pijemy wody. Tym samym spada nam poziom serotoniny – tzw. hormonu szczęścia, budowniczego dobrego nastroju – wytwarzanego przez aminokwas zwany tryptofanem (ważne! nasz organizm sam go nie wytwarza, trzeba do dostarczyć z pożywienia).
Co z tym zrobić?
Najwięcej tryptofanu dostarczą nam orzechy (zwłaszcza nerkowce), nasiona i pestki, pomidory (sok pomidorowy 100%, sos i przecier pomidorowy, pomidory suszone), banany, jaja, drób  i sery.
Poza tryptofanem zimą koniecznie potrzebujemy dobrze odżywić mózg i serce. A zatem: kwasy DHA (ryby morskie łosoś, makrela, śledź lub roślinnie len, orzechy, oleje), witaminy z grupy B (pełne ziarno, strączki, orzechy), kwas foliowy (szpinak, jarmuż, buraki), magnez (surowe kakao, pełne ziarno, ciemne warzywa liściaste, orzechy, fasole, awokado), cynk (ryby, sezam, pestki, gorzka czekolada), antyoksydanty (owoce i warzywa, nasz polska aronia oraz jagody goji) oraz woda (niedobór wody w okresie zimy bardzo szybko daje efekt w postaci obniżonego nastroju i spadku wydajności fizycznej). 5 szklanek dziennie – dla higieny, jak mycie zębów.
Pijmy sok z pomidorów i buraków. Ten pierwszy – z dodatkiem łyżki mleka kokosowego i łyżeczki oliwy oraz przypraw – staje się genialnym expressowym rozgrzewającym kremem z pomidorów. Polecam! Sok z buraków ma wiele witamin, kwasu foliowego, jest krwiotwórczy i łagodnie normuje poziom cholesterolu. Oczywiście – cukrzycy, ostrożnie z burakiem!
Czym doprawiać by się dobrze dogrzać? Chilli, imbir, cynamon. Rozgrzewają i poprawiają humor. Cynamon… – król prawdziwy zimą – rozgrzewa, cudownie „podkręca” każdy sos pomidorowy i pieczone owoce, rozwesela (podobnie jak bazylia), a do tego rozpyla aromat świąteczny. Dla mnie – teaser piernika mojej mamy, robionego tylko raz do roku, który smakujemy do kwietnia… Brawo mama!
Jedzmy kiszonki!
Nasza florcia jelitowa cały rok bezcenna. A biorąc pod uwagę fakt, że serotonina jest wytwarzana w jelitach, a nie w mózgu – jeszcze to podnosi jej akcje. A zatem jedzmy wszelkie kiszonki (kiszonki – naturalne, kwaszonki – najczęściej proces chemiczny, bez wartości dla jelitowej florci ☺) – ogórki, kapustę czy buraki. Kilka razy w tygodniu.
Co z kawą?
Naukowcy nie są zgodni. Wiele badań naukowych potwierdza, że 2-3 filiżanki dziennie (400 mg kofeiny) ma łagodne działanie antydepresyjne. Inni ostrzegają, że kawa zmniejszając poziom cukru we krwi może bezpośrednio powodować spadek nastroju. Może warto sprawdzić na sobie?
Czekolada – tak czy nie?
Tak, jeśli jest gorzka, najlepiej 80% kakao, idealnie surowe kakao w dowolnej postaci. To doskonałe źródło przeciwutleniaczy, magnezu, żelaza i błonnika (jelitka zadowolone ☺). Co zimą ważne – kakao jest bogate w serotoninę – najważniejszy neuroprzekaźnik, chroniący nas przed stresem.
No co uważać?
Na energetyki – bo to fałszywi dostawcy energii. Od tego będziecie tylko świecić.
Na zajadanie zmęczenia i apatii byle czym – zatyka na tylko na chwilę, a satysfakcja miesza się z poczuciem winy i złością na siebie. A bioderka puchną…
Na fast food – od biedy raz na miesiąc, na wyraźną prośbę ukochanego dziecka.
Na alkohol – jest ok., ale w ilościach jednak pediatrycznych.
Na brak snu, powietrza i ruchu – nie dajmy się hibernować za życia, wiosna już tuż tuż ☺
Na chwilowe doły polecam kakaowy kop (inspiracja David Wolfe) – bo podbija energię i daje kopa do pracy oraz podbojów międzypłciowych: Sok z 1 pomarańczy, 5-7 suszonych namoczonych moreli, ¼ szklanki suchych migdałów lub nerkowców i 2 łyżki surowego kakao (gorzkie kakao daje radę!) – zmiksować, wg preferencji można dodać miodu lub skórki pomarańczowej z przynależnym aromatycznym syropem. Jest moc!

Czym jest dla nas jedzenie? Karmimy nim ciało czy zatykamy dusze?

Na proste pytanie „Dlaczego jemy to co jemy?” zwykle odpowiadamy automatycznie „Bo mi smakuje, bo lubię, bo zawsze tak robię”. Nie zastanawiamy się nad naszymi wyborami, nie przyglądamy się im, starając się odżywiać w miarę smacznie i zdrowo.

W rzeczywistości jednak każdy z nas podejmuje dziennie ponad 250 decyzji dotyczących jedzenia. Niemożliwe? A jednak… Czy zjeść na śniadanie bułeczkę czy chleb? Z masłem czy serem? Z pomidorem czy ogórkiem? Dwie czy jedną? Do tego kawa czy herbata? Mleka tyle co zwykle czy więcej? – w ciągu dnia ponad 250 podobnych małych decyzji, z których większość wynika z naszych przyzwyczajeń i przekonań. Warto spróbować jeden dzień towarzyszyć świadomie swoim wyborom jedzeniowym, zadając sobie przy każdym posiłku, przekąsce czy „czymś na ząb” jedno pytanie: „W jakim celu to teraz jem?”. Uważni obserwatorzy zauważą szybko, że odpowiedzi sprawiają im trudność, decyzje jedzeniowe okazują się niejasne, automatyczne i chaotyczne, a wytłumaczenie jedzenia bez odczucia głodu fizycznego wymaga przyznania się do słabości, do łakomstwa czy do szukania w jedzeniu głównie przyjemności, pocieszenia w stresie, sposobu na nudę albo chwilowego zapomnienia o kłopotach.

Dlaczego zatem jemy to co jemy, w takich właśnie ilościach i porach? Czego szukamy w jedzeniu i czy naprawdę jedzeniem karmimy siebie i naszych bliskich, czy też „zapychamy się” tym co nam smakuje by w ten sposób wyciszyć emocje i ukoić smutki? Jak odróżnić głód fizyczny od głodu emocjonalnego, od łakomstwa czy automatycznego jedzenia w towarzystwie czy przed telewizorem? Na wszystkie podobne pytania warto poszukać odpowiedzi, by zobaczyć jaka jest nasza indywidualna relacja do jedzenia i czy przypadkiem jedzenie nie staje się dla nas uzależnieniem, obszarem wstydu i wyrzutów sumienia.

Jak sobie pomóc? Można porozmawiać z przyjacielem, można umówić się na spotkanie ze specjalistą, dołączyć do jednej z grup wsparcia czy wziąć udział w warsztatach coachingowych poświęconych jedzeniu emocjonalnemu oraz ładowi w jedzeniu, przeznaczonych dla osób, które zastanawia lub niepokoi częste „podjadanie” w ciągu dnia, trudna do odparcia chęć na słodycze, napadowe jedzenie w nocy, silny przymus jedzenia w momentach stresu czy też notoryczne myślenie o konieczności kontroli jedzenia.

Przykładem są realizowane w poradni INTEGRA warsztaty „Ja i jedzenie – karmię ciało czy zatykam duszę?”. Ich program pozwala uczestnikom na przyjrzenie się swoim wyborom żywieniowym – jest swoistym lustrem tego co jemy i dlaczego jemy. Analizowane są nasze codzienne nawyki i przekonania, źródła niekorzystnych przyzwyczajeń, powody braku motywacji czy wiary w siebie na drodze do skutecznego odchudzenia czy zmiany nawyków jedzeniowych. Dużo uwagi poświęcane jest potrzebom emocjonalnym, które „zajadamy” słodyczami, kanapkami czy daniami mącznymi. Celem takiego podejścia jest powrót do korzeni naszej relacji z jedzeniem, zrozumienie naszych postaw i wyborów, a następnie ich zmiana na takie, które będą nam lepiej służyć przez całe życie. Gdy w dzieciństwie jesteśmy przyzwyczajeni do bycia nagradzanym słodyczami czy karanym za złe zachowanie brakiem deseru, lub jeśli rodzice uspokajali nasze dziecięce emocje właśnie ulubionymi smakołykami – jest prawdopodobne, że w dorosłym życiu będziemy powielać te schematy i analogicznie szukać ukojenia, nagrody, bezpieczeństwa czy przyjemności właśnie w jedzeniu. A to zaburza nasze odżywianie, wprowadza bałagan i niepokój w jedzeniu, może także prowadzić do nadwagi i otyłości. Obecnie trwa czwarta edycja warsztatów, w styczniu zapraszam na kolejną!

Marketing damskich przyjemności, czyli kobiety, autościemniaczki doskonałe!

Tak, nie wycofam się z tego tytułowego zdania, choćby mnie przypiekali na ruszcie. Bo z nami kobietami to już tak jest, że każda z nas powinna dostać medal za efekty w samookłamywaniu i samousprawiedliwieniu w kwestii jedzenia i łasuchowania. Zawsze sobie powód znajdziemy… Jak nie „te dni”, to bury listopad. Jak nie imieniny koleżanki, to nowa odmiana wafelka w sprzedaży („przecież jeszcze tego nie próbowałam!”). Jak nie planowana wizyta u dentysty czy perspektywa weekendu z przyjazną inaczej teściową, to nieodparty przymus zjedzenia MERCI – bo znajomi przynieśli i „korci”. W kwestii wielu dóbr przyjemnościowych my, kobietki, jesteśmy superkreatywne i jak niepodległości bronimy faktu, że kolejna bransoletka z bałwankiem „jest mi potrzebna” , trzecia szminka o odcieniu „obłędnej maliny” uratuje nam życie, a chowany dla świętego spokoju nie wiedzieć który balsam do ciała o zapachu jogurtu z truskawkami – musi być kupiony, bo na pewno to seria limitowana. Nie śmieję się, bo mam sama podobnie 🙂 I popieram całą sobą nasze prawo do mniej lub bardziej drobnych przyjemności, do dających radość fanaberii i kobiecych zachcianek, które czynią nas jeszcze bardziej kobiecymi i jeszcze bardziej szczęśliwymi! Yes! Yes! Yes! Bez przyjemności i prawa do radości nasze życie staje się więzieniem. Często zauważamy to późno, mając dzieci, dla których się poświęcamy zaniedbując siebie. Kochać innych nie szkodząc sobie i kochać siebie nie szkodząc innym. Proste i dlatego trudne.

Moje cudowne podopieczne zwykle robią listę przyjemności – takich realnych, na różne okazje, na różne dni, maleńkie lub duże. I nie mogą być jedzeniowe! Zwykle mają problem z napisaniem 10. Gdyby to była lista obowiązków, swoich negatywnych cech, swoich problemów – byłoby co najmniej 30 z każdego. Ale przyjemności? Pyskują i negocjują ze mną tych 10! Bo wychodzi na to, że „coś” do kawy jest naszą naczelną, flagową kobiecą przyjemnością. Zawsze pod ręką, cichy i dostępny, prosić nie trzeba. Bierzemy i zjadamy. I żeby było jasne: cieszmy się łakociami, jeśli jemy je sporadycznie i jeśli nie jest to główna nasza przyjemność. Ale niech nam się zapala czerwona lampka, jeśli większość naszego świata przyjemności stanowią rurki z kremem, pączki, wafelki, jeżyki czy żelki (tak, nawet te ze „zdrowym” sokiem i witaminami – ściema nad ściemy 🙂 ).

Więc, gdybym była Prezydentem RP nałożyłabym konstytucyjnie na każdą kobietę w wieku 15 – 95 obowiązek regularnego przygotowywania list niejedzeniowych przyjemności, generowałabym na to środki z budżetu (400 plus :)) i uzależniałabym prawo do głosowania od skutecznego wdrażania tychże przyjemności w codzienne życie. Dla dobra naszego, naszych mężczyzn i naszych rodzin… Aha, naszych zwierzaków też, racja 🙂