Glutenić czy bezglutenić – profilaktyka, moda czy propaganda strachu?

Program „Fajka pokoju”, zakulisowe nasze babskie komentarze i Wasze pytania skłoniły mnie do napisania kilku słów w temacie. Z założeniem by krótko i po żołniersku 🙂

Czym jest gluten?

Gluten jest mocnym i bardzo elastycznym białkiem, występującym w pszenicy, jęczmieniu, życie i owsie (choć ten w owsie – nie wiedzieć czemu – nie daje zdrowotnych zaburzeń, jak pozostałe). Zawiera trochę korzystnych substancji odżywczych, jak kwas foliowy, cynk, magnez, witaminy z grupy B, selen czy wapń, jednak nie jest źródłem czegokolwiek wyjątkowego ani niepowtarzalnego dla człowieka.

Dla kogo gluten, a dla kogo bezgluten?

Gluten nie jest dla osób chorych na celiakię, dla uczulonych na gluten oraz dla nadwrażliwych na gluten. Przy celiakii bardzo upośledzone jest trawienie glutenu i niszczone są kosmki jelita cienkiego, w efekcie czego składniki odżywcze z pożywienia nie są absorbowane. Słabo. Więc chorzy na celiakię – gluten out. Uczulenie na gluten – może być zaburzeniem okresowym, najczęściej się z niego wyrasta, w przeciwieństwie do celiakii. Też gluten out. Nadwrażliwość na gluten – kosmki jelitowe mają się dobrze, lecz występują zaburzenia trawienia glutenu i niepożądane objawy żołądkowe, do tego bóle głowy, apatia, zaburzenia snu.

Opisani powyżej glutenowi pechowcy to 6 do 10 procent społeczeństwa. Dla nich są zboże niekleiste, czyli ryż, kukurydza, proso, gryka, amarantus, quinoa oraz mąki z roślin fasolowych, orzechów i migdałów.

Skąd paniko-moda na bezgluten i o co w tym chodzi?

W 2011 roku australijski naukowiec Peter Gibson stwierdził, że w zasadzie gluten jest szkodliwy także dla osób niecierpiących na celiakię i powszechnie wywołuje bóle głowy, zmęczenie, bezsenność, problemy trawienne, bóle stawów i kości. Kilka lat później Gibson wycofał się z tego co napisał, lecz bezglutenowej paniki i marketingowego szaleństwa już nie udało się zatrzymać.

Dziś jest tak: biznes produktów bezglutenowych co roku rośnie o 20-30 procent. Te produkty świecą od chemii, są kaloryczne i nieproporcjonalnie drogie. Doradzam ostrożność! Producenci prześcigają się w bezglutenowych wynalazkach – teraz mamy megadrogie garnki do gotowania produktów bezglutenowych. To jak trampki do skakania tylko przez skakankę.

Dieta bezglutenowa to dziś TOP 10 diet świata, celebryci w wielu krajach prześcigają się w deklaracjach korzyści zdrowotnych. A w ślad za celebrytami tysiące z nas zmienia dietę na bezglutenową. Czy to źle? Ano nie! Tyle, że ważne byśmy zrozumieli o co w tym chodzi. Bo w diecie bezglutenowej osób zdrowych korzyści daje nowy styl życia, nowy styl odżywiania, a nie odstawienie pszenicy.

Patrzmy na siebie, nie na gluten!

Trzy kwestie dla każdego z nas, którymi chcę się z Wami podzielić:

  1. Dzisiejsza pszenica ma 42 chromosomy, ta sprzed 50 lat miała 14. Jest po prostu inna od kiedy człowiek zaczął majstrować przy DNA roślin – nie tylko zbóż, lecz roślin w ogóle. Dzisiejsza pszenica przemysłowa jest rzekomo w 80-90 procentach zmodyfikowana. Jest bardziej odporna na grzyby, pasożyty, wirusy i środki ochrony roślin, lecz jest inna. Jak większość roślin. Czy to dobrze, średnio czy źle? Jeszcze tak naprawdę nikt nie wie, dlatego diabeł tkwi w szczegółach.
  2. Gluten z uwagi na swoje genialne właściwości mechaniczne (elastyczność, ciągliwość) jest dziś nie tylko w pieczywie i pozostałych produktach zbożowych. Jest w zasadzie w większości grup wyrobów wysoko przetworzonych – w ketchupie, przetworach mięsnych i rybnych, w wędlinach, w cukierkach i lodach, w wyrobach nabiałowych i sojowych, we wszystkich fixach-mixach, chemicznych sosach. Czyli jedząc żywność wysoko przetworzoną – siłą rzeczy jemy zbyt dużo glutenu, więcej niż wskazuje nam natura i zdrowy rozsądek. Nie jedząc żywności wysoko przetworzonej automatycznie jemy mniej glutenu, nie narażamy się na nadwrażliwość na gluten. Nie gluten jest problemem, a jego nadobecność w produktach wysoko przetworzonych.
  3. Za nasze palenie papierosów, za nadmiar alkoholu, za nadmiar złych tłuszczów i cukru w diecie, za brak ruchu i brak snu oraz ciągły stres nie jest odpowiedzialny gluten. Nie jest dobrym robienie z niego dziecka do bicia. To fałszywy obraz, szukanie ułudnych dróg na skróty oraz obraza dla naszej inteligencji 🙂

Dlaczego jesteśmy tak podatni?

Argumentacja „wyzwolenia od pszenicy” trafia u nas na podatny grunt nie dlatego, że jesteśmy źli, głupi czy zadufani. Tylko dlatego, że zaczęliśmy się bać – o swoje zdrowie, bo nowotworów coraz więcej. Zaczęliśmy się bać jedzenia… A przecież najsilniejszą emocją człowieka jest właśnie lęk. Dociera do nas świadomość, że w stylu życia my ludzie zapędziliśmy się bardzo. Zabrnęliśmy zbyt daleko w chemię, tłuszcze, cukier, jedzenie byle czego, byle jak i byle gdzie. I czujemy że to jest ważne, lecz… czujemy się też zbyt zagonieni, zbyt bezsilni, zbyt przytłoczeni by dokonywać poważnych zmian. Dlatego dajemy się złapać na inteligentne proszki do prania, inteligentne garnki czy chemiczne pseudowitaminy. Czy na społecznie „oświecony” nakaz diety bezglutenowej dla każdego.

Jakaś rada dla każdego z nas, dla mnie też?

Zdrowy rozsądek i umiar we wszystkim. Pełne zboża są bardzo ważne w żywieniu człowieka, ich ogólny brak jest trudny do zastąpienia, zwłaszcza dla młodych kobiet. Jeśli jesteśmy zdrowi – jedzmy produkty z pełnego ziarna, jedzmy różnorodnie, unikajmy chemii, tłuszczów trans, zacukrzenia wszystkiego i cieszmy się życiem, sobą i innymi 🙂

Kwestia tzw. uzależnienia od glutenu

Wyjaśnijmy pojęcie: przy nieprawidłowym (!) trawieniu glutenu zamiast prostych aminokwasów powstają fragmenty peptydowe – jednym z nich jest tzw. gluteomorfina – które przez receptory opiodowe docierają do mózgu, powodując poprawę nastroju. To jest mechanizm tzw. uzależnienia od glutenu, czyli pragnienia by jeść więcej i więcej produktów zawierających gluten. Analogicznie jest z kazomorfiną (mleko krowie). Czyli, jeśli nie jesteśmy uczuleni na gluten, nie wykazujemy nadwrażliwości na gluten, a mamy wrażenie, że „musimy” zjeść cały bochenek zamiast 3 kromek – to jest to nasz wybór, nasze łakomstwo, a nie „uzależnienie”. Tyle nauka… Nad zajadanymi emocjami to już zapraszam do indywidualnej współpracy 🙂

Program „Fajka pokoju” – link do programu

Jak naturalnie dodać sobie mocy zimą?

Okres jesienno-zimowy to dla większości z nas czas osłabienia: fizycznego i emocjonalnego. Śpimy gorzej, jesteśmy bardziej apatyczni i humorzaści, mamy gorszą wytrzymałość fizyczną, częściej dopadają nas smutki i wkurzamy sami siebie, częściej „Nic mi się nie chce”, a do tego „Sama nie wiem, na co mam ochotę”. Rośnie apetyt na słodycze i wszelakie tłustości, spada chęć i motywacja do zdrowego stylu życia. Słabiutko…
Dlaczego tak się dzieje?
Przede wszystkim brakuje nam światła. Człowiek to ssak światłoczuły! Zdecydowanie mniej czasu spędzamy na powietrzu, odczuwamy słabe teraz nasłonecznienie, dodatkowo mało się dotleniamy – mniej spacerów, rower zahibernowany w piwnicy, wietrzymy mieszkania z musu, większą część dnia spędzamy w zamkniętych, ogrzewanych pomieszczeniach. Mniej także pijemy wody. Tym samym spada nam poziom serotoniny – tzw. hormonu szczęścia, budowniczego dobrego nastroju – wytwarzanego przez aminokwas zwany tryptofanem (ważne! nasz organizm sam go nie wytwarza, trzeba do dostarczyć z pożywienia).
Co z tym zrobić?
Najwięcej tryptofanu dostarczą nam orzechy (zwłaszcza nerkowce), nasiona i pestki, pomidory (sok pomidorowy 100%, sos i przecier pomidorowy, pomidory suszone), banany, jaja, drób  i sery.
Poza tryptofanem zimą koniecznie potrzebujemy dobrze odżywić mózg i serce. A zatem: kwasy DHA (ryby morskie łosoś, makrela, śledź lub roślinnie len, orzechy, oleje), witaminy z grupy B (pełne ziarno, strączki, orzechy), kwas foliowy (szpinak, jarmuż, buraki), magnez (surowe kakao, pełne ziarno, ciemne warzywa liściaste, orzechy, fasole, awokado), cynk (ryby, sezam, pestki, gorzka czekolada), antyoksydanty (owoce i warzywa, nasz polska aronia oraz jagody goji) oraz woda (niedobór wody w okresie zimy bardzo szybko daje efekt w postaci obniżonego nastroju i spadku wydajności fizycznej). 5 szklanek dziennie – dla higieny, jak mycie zębów.
Pijmy sok z pomidorów i buraków. Ten pierwszy – z dodatkiem łyżki mleka kokosowego i łyżeczki oliwy oraz przypraw – staje się genialnym expressowym rozgrzewającym kremem z pomidorów. Polecam! Sok z buraków ma wiele witamin, kwasu foliowego, jest krwiotwórczy i łagodnie normuje poziom cholesterolu. Oczywiście – cukrzycy, ostrożnie z burakiem!
Czym doprawiać by się dobrze dogrzać? Chilli, imbir, cynamon. Rozgrzewają i poprawiają humor. Cynamon… – król prawdziwy zimą – rozgrzewa, cudownie „podkręca” każdy sos pomidorowy i pieczone owoce, rozwesela (podobnie jak bazylia), a do tego rozpyla aromat świąteczny. Dla mnie – teaser piernika mojej mamy, robionego tylko raz do roku, który smakujemy do kwietnia… Brawo mama!
Jedzmy kiszonki!
Nasza florcia jelitowa cały rok bezcenna. A biorąc pod uwagę fakt, że serotonina jest wytwarzana w jelitach, a nie w mózgu – jeszcze to podnosi jej akcje. A zatem jedzmy wszelkie kiszonki (kiszonki – naturalne, kwaszonki – najczęściej proces chemiczny, bez wartości dla jelitowej florci ☺) – ogórki, kapustę czy buraki. Kilka razy w tygodniu.
Co z kawą?
Naukowcy nie są zgodni. Wiele badań naukowych potwierdza, że 2-3 filiżanki dziennie (400 mg kofeiny) ma łagodne działanie antydepresyjne. Inni ostrzegają, że kawa zmniejszając poziom cukru we krwi może bezpośrednio powodować spadek nastroju. Może warto sprawdzić na sobie?
Czekolada – tak czy nie?
Tak, jeśli jest gorzka, najlepiej 80% kakao, idealnie surowe kakao w dowolnej postaci. To doskonałe źródło przeciwutleniaczy, magnezu, żelaza i błonnika (jelitka zadowolone ☺). Co zimą ważne – kakao jest bogate w serotoninę – najważniejszy neuroprzekaźnik, chroniący nas przed stresem.
No co uważać?
Na energetyki – bo to fałszywi dostawcy energii. Od tego będziecie tylko świecić.
Na zajadanie zmęczenia i apatii byle czym – zatyka na tylko na chwilę, a satysfakcja miesza się z poczuciem winy i złością na siebie. A bioderka puchną…
Na fast food – od biedy raz na miesiąc, na wyraźną prośbę ukochanego dziecka.
Na alkohol – jest ok., ale w ilościach jednak pediatrycznych.
Na brak snu, powietrza i ruchu – nie dajmy się hibernować za życia, wiosna już tuż tuż ☺
Na chwilowe doły polecam kakaowy kop (inspiracja David Wolfe) – bo podbija energię i daje kopa do pracy oraz podbojów międzypłciowych: Sok z 1 pomarańczy, 5-7 suszonych namoczonych moreli, ¼ szklanki suchych migdałów lub nerkowców i 2 łyżki surowego kakao (gorzkie kakao daje radę!) – zmiksować, wg preferencji można dodać miodu lub skórki pomarańczowej z przynależnym aromatycznym syropem. Jest moc!

Czym jest dla nas jedzenie? Karmimy nim ciało czy zatykamy dusze?

Na proste pytanie „Dlaczego jemy to co jemy?” zwykle odpowiadamy automatycznie „Bo mi smakuje, bo lubię, bo zawsze tak robię”. Nie zastanawiamy się nad naszymi wyborami, nie przyglądamy się im, starając się odżywiać w miarę smacznie i zdrowo.

W rzeczywistości jednak każdy z nas podejmuje dziennie ponad 250 decyzji dotyczących jedzenia. Niemożliwe? A jednak… Czy zjeść na śniadanie bułeczkę czy chleb? Z masłem czy serem? Z pomidorem czy ogórkiem? Dwie czy jedną? Do tego kawa czy herbata? Mleka tyle co zwykle czy więcej? – w ciągu dnia ponad 250 podobnych małych decyzji, z których większość wynika z naszych przyzwyczajeń i przekonań. Warto spróbować jeden dzień towarzyszyć świadomie swoim wyborom jedzeniowym, zadając sobie przy każdym posiłku, przekąsce czy „czymś na ząb” jedno pytanie: „W jakim celu to teraz jem?”. Uważni obserwatorzy zauważą szybko, że odpowiedzi sprawiają im trudność, decyzje jedzeniowe okazują się niejasne, automatyczne i chaotyczne, a wytłumaczenie jedzenia bez odczucia głodu fizycznego wymaga przyznania się do słabości, do łakomstwa czy do szukania w jedzeniu głównie przyjemności, pocieszenia w stresie, sposobu na nudę albo chwilowego zapomnienia o kłopotach.

Dlaczego zatem jemy to co jemy, w takich właśnie ilościach i porach? Czego szukamy w jedzeniu i czy naprawdę jedzeniem karmimy siebie i naszych bliskich, czy też „zapychamy się” tym co nam smakuje by w ten sposób wyciszyć emocje i ukoić smutki? Jak odróżnić głód fizyczny od głodu emocjonalnego, od łakomstwa czy automatycznego jedzenia w towarzystwie czy przed telewizorem? Na wszystkie podobne pytania warto poszukać odpowiedzi, by zobaczyć jaka jest nasza indywidualna relacja do jedzenia i czy przypadkiem jedzenie nie staje się dla nas uzależnieniem, obszarem wstydu i wyrzutów sumienia.

Jak sobie pomóc? Można porozmawiać z przyjacielem, można umówić się na spotkanie ze specjalistą, dołączyć do jednej z grup wsparcia czy wziąć udział w warsztatach coachingowych poświęconych jedzeniu emocjonalnemu oraz ładowi w jedzeniu, przeznaczonych dla osób, które zastanawia lub niepokoi częste „podjadanie” w ciągu dnia, trudna do odparcia chęć na słodycze, napadowe jedzenie w nocy, silny przymus jedzenia w momentach stresu czy też notoryczne myślenie o konieczności kontroli jedzenia.

Przykładem są realizowane w poradni INTEGRA warsztaty „Ja i jedzenie – karmię ciało czy zatykam duszę?”. Ich program pozwala uczestnikom na przyjrzenie się swoim wyborom żywieniowym – jest swoistym lustrem tego co jemy i dlaczego jemy. Analizowane są nasze codzienne nawyki i przekonania, źródła niekorzystnych przyzwyczajeń, powody braku motywacji czy wiary w siebie na drodze do skutecznego odchudzenia czy zmiany nawyków jedzeniowych. Dużo uwagi poświęcane jest potrzebom emocjonalnym, które „zajadamy” słodyczami, kanapkami czy daniami mącznymi. Celem takiego podejścia jest powrót do korzeni naszej relacji z jedzeniem, zrozumienie naszych postaw i wyborów, a następnie ich zmiana na takie, które będą nam lepiej służyć przez całe życie. Gdy w dzieciństwie jesteśmy przyzwyczajeni do bycia nagradzanym słodyczami czy karanym za złe zachowanie brakiem deseru, lub jeśli rodzice uspokajali nasze dziecięce emocje właśnie ulubionymi smakołykami – jest prawdopodobne, że w dorosłym życiu będziemy powielać te schematy i analogicznie szukać ukojenia, nagrody, bezpieczeństwa czy przyjemności właśnie w jedzeniu. A to zaburza nasze odżywianie, wprowadza bałagan i niepokój w jedzeniu, może także prowadzić do nadwagi i otyłości. Obecnie trwa czwarta edycja warsztatów, w styczniu zapraszam na kolejną!

Marketing damskich przyjemności, czyli kobiety, autościemniaczki doskonałe!

Tak, nie wycofam się z tego tytułowego zdania, choćby mnie przypiekali na ruszcie. Bo z nami kobietami to już tak jest, że każda z nas powinna dostać medal za efekty w samookłamywaniu i samousprawiedliwieniu w kwestii jedzenia i łasuchowania. Zawsze sobie powód znajdziemy… Jak nie „te dni”, to bury listopad. Jak nie imieniny koleżanki, to nowa odmiana wafelka w sprzedaży („przecież jeszcze tego nie próbowałam!”). Jak nie planowana wizyta u dentysty czy perspektywa weekendu z przyjazną inaczej teściową, to nieodparty przymus zjedzenia MERCI – bo znajomi przynieśli i „korci”. W kwestii wielu dóbr przyjemnościowych my, kobietki, jesteśmy superkreatywne i jak niepodległości bronimy faktu, że kolejna bransoletka z bałwankiem „jest mi potrzebna” , trzecia szminka o odcieniu „obłędnej maliny” uratuje nam życie, a chowany dla świętego spokoju nie wiedzieć który balsam do ciała o zapachu jogurtu z truskawkami – musi być kupiony, bo na pewno to seria limitowana. Nie śmieję się, bo mam sama podobnie 🙂 I popieram całą sobą nasze prawo do mniej lub bardziej drobnych przyjemności, do dających radość fanaberii i kobiecych zachcianek, które czynią nas jeszcze bardziej kobiecymi i jeszcze bardziej szczęśliwymi! Yes! Yes! Yes! Bez przyjemności i prawa do radości nasze życie staje się więzieniem. Często zauważamy to późno, mając dzieci, dla których się poświęcamy zaniedbując siebie. Kochać innych nie szkodząc sobie i kochać siebie nie szkodząc innym. Proste i dlatego trudne.

Moje cudowne podopieczne zwykle robią listę przyjemności – takich realnych, na różne okazje, na różne dni, maleńkie lub duże. I nie mogą być jedzeniowe! Zwykle mają problem z napisaniem 10. Gdyby to była lista obowiązków, swoich negatywnych cech, swoich problemów – byłoby co najmniej 30 z każdego. Ale przyjemności? Pyskują i negocjują ze mną tych 10! Bo wychodzi na to, że „coś” do kawy jest naszą naczelną, flagową kobiecą przyjemnością. Zawsze pod ręką, cichy i dostępny, prosić nie trzeba. Bierzemy i zjadamy. I żeby było jasne: cieszmy się łakociami, jeśli jemy je sporadycznie i jeśli nie jest to główna nasza przyjemność. Ale niech nam się zapala czerwona lampka, jeśli większość naszego świata przyjemności stanowią rurki z kremem, pączki, wafelki, jeżyki czy żelki (tak, nawet te ze „zdrowym” sokiem i witaminami – ściema nad ściemy 🙂 ).

Więc, gdybym była Prezydentem RP nałożyłabym konstytucyjnie na każdą kobietę w wieku 15 – 95 obowiązek regularnego przygotowywania list niejedzeniowych przyjemności, generowałabym na to środki z budżetu (400 plus :)) i uzależniałabym prawo do głosowania od skutecznego wdrażania tychże przyjemności w codzienne życie. Dla dobra naszego, naszych mężczyzn i naszych rodzin… Aha, naszych zwierzaków też, racja 🙂

Co bardziej tuczy: stres czy kawałek czekolady? Czyli dlaczego produkty „zakazane” nakręcają jedzenie emocjonalne?

Wiele moich klientek lubi dzielić produkty spożywcze na dozwolone i zakazane, na dobre i na złe, czy wręcz na odchudzające i tuczące. Potwierdzenia takiego stanu szukają także w mediach, poradach eksperckich czy rozmowach coachingowych. Czy taki podział jest dla nas dobry i czy nie wpędza nas w jedzenie emocjonalne? Przecież „wszystko jest jasne, wiadomo co można, a czego nie można” – jak mówią broniące takiej strategii moje klientki i przyjaciółki (mężczyźni przejawiają mniejszą skłonność do deklarowania podobnej dychotomii). Czy aby naprawdę?

Ów podział tego co jemy na kategorie: dozwolone/niedozwolone czyli dla mnie/nie dla mnie, wydaje się dla nas prosty i bezpieczny w czasach „względnego pokoju”, czyli wtedy, gdy nasze emocje płyną niczym nie zmąconym nurtem, dawki stresu mile motywują nas do życia, nie powodując ani znacznego strapienia ani znacznej radości, a cykl menstruacyjny zdaje się nagradzać nas łagodnością za nasze przyjazne nastawienie do świata. Wówczas każda z nas zazwyczaj odżywia się na tyle zdrowo, na ile pozwala jej zdobyta wiedza i własne gusta smakowe. 5 posiłków dziennie, jemy jak damy (a nie jak szybkostrzałowe modele odkurzacza Zelmer), przeżuwamy wolno, pamiętamy o piciu wody, unikamy tłuszczów, chemii i białego cukru, przeznaczamy czas na zdrowe pichcenie dla rodziny bez wyrzutów sumienia. Jak często każda z nas miewa takie stany psychicznego dobrostanu? Kilka godzin w tygodniu? W niedzielę? W pierwsze dni urlopu? Generalnie niestety rzadko.

W większość dni dajemy się tarmosić i szarpać przez najróżniejsze emocje, stresy, lęki, strapienia, które przekładają się często wprost na to co jemy, ile jemy i jak jemy – czyli uruchamia się jedzenie emocjonalne. Nic odkrywczego, powiecie, każda kobieta to wie. I dobrze, to do tej prawdy dorzucę jeszcze taki kamyczek: w większości sytuacji stresowych i intensywnych negatywnych emocji szukamy pocieszenia, ucieczki lub kary właśnie w tych produktach, które klasyfikujemy jako złe, szkodliwe czy tuczące. Szukamy wówczas albo szybkiego i łatwo dostępnego pocieszenia (więc sięgamy po nasze „zakazane” produkty, najczęściej z dużą zawartością tłuszczu i cukru, bo to co „zakazane” zyskuje rangę „wyjątkowości”, wręcz nagrody, która na krótką chwilę podnosi nam humor i ucisza smutki) albo kanału łatwej ucieczki (uciekam od świata wymagającego trudnych decyzji do świata, w którym to co „zakazane” jest w zasięgu ręki, wystarczy rozerwać folię na opakowaniu „Ptasiego Mleczka” i w nim się na chwilę zamknąć), czy wręcz jemy produkty dla nas „zakazane” po to by się ukarać za niepowodzenia, błędy czy fałszywie negatywne myślenie o sobie (wówczas nakładamy na siebie karę jedząc to co „zakazane” i „tuczące”, czyli co w naszym mniemaniu nam nie służy i sprawi, że będziemy grube i nieszczęśliwe).

Pamiętajmy o tym mechanizmie, którym wpędzamy się w jedzenie emocjonalne. Jedzmy to co nam służy i smakuje, wszystko w ilościach rozsądnych, bez wykluczania i „czarnych list”. Bo takie listy działają tylko na papierze. I nie zapominajmy o tym, by pracować nad sobą z miłością i łagodnością, zamiast walczyć ze sobą metodami eksperymentalnej tresury J Cieszmy się piękną zimą i spacerami „na bałwana”!

Co nas wpędza w zajadanie emocji, czyli o różnych ludzkich głodach – część druga

Zasłyszane w piątek pod wieczór u znajomych:
Mąż: Kazałaś im skończyć jedzenie? Ile można miętolić kotleta?
Żona: Spokojna twoja, dostali ultimatum zjedzenia wszystkiego pod karą zakazu telewizji w weekend.
(włącza się babcia rodziny, siedząca obok) Matko, jak Wy te dzieci wychowujecie, stres cały czas. (idzie w kierunku kuchni i głośno wzdycha) Michasiu, Zosiu, zjedzcie kolację, babcia Wam da Kinder Bueno w nagrodę!

Dziś Michaś i Zosia mają 8 i 6 lat, a scenka podobna do powyższej nie jest rzadką w ich rodzinie. I trudno się dziwić, bo przecież rodzice bardzo dużo pracują, poświęcają wiele czasu i energii na wychowanie dzieci i robią to z serca i rzetelnie! Pies jednak jest pogrzebany w tym, że w obszar „wychowania” wchodzi szkoła, balet, angielski, basen i tenis (u Zosi),  angielski, gra na gitarze, basen i sztuki walki (u Michasia). Do tego ferie, wycieczki, wakacje, odrabianie lekcji, nauka komputera, a nawet pomoc starszej sąsiadce w wyprowadzaniu psa. Naprawdę chapeaux bas!!! Brak czasu u dzieci analogiczny do ich rodziców. I brak wolnego czasu postrzegany jako absolutny miernik wartości i przydatności człowieka. Jak tu się jeszcze przejmować jedzeniem? Przecież to wręcz banalne, takie podstawowe, przyziemne. Jedzenie jako przymusowa „pauza” w prawdziwym życiu… Dlatego je się po to by nie być głodnym (by głód nie przeszkadzał w rzeczach „ważnych”), musi się jeść to, co jest podane (najlepiej szybko, by wrócić do rzeczy „ważnych”), a posiłki nie są czasem na spotkanie dla członków rodziny, lecz przymusowym przystankiem w biegu, tyle że na siedząco (w sumie nie wiedzieć czemu, w biegu byłoby szybciej, bez „straty” czasu na jedzenie). A ciocia Marta jest kochana, ale na punkcie jedzenia ma hopla („Zajęłabyś się moja droga czymś konkretnym, co?”)

W konsekwencji dzieci nie mają w ogóle głosu w kwestii jedzenia. Nawet chyba zapomniały co lubią, a czego nie lubią jeść, bo w domu nikogo to nie interesuje, nie ma to dla nikogo żadnego znaczenia. Dzieci mają grzecznie zjeść to co jest im podane i tyle. Jak nie chcą – to się je zmusi, a jak się popłaczą – to potem babcia jedna czy druga pocieszą słodyczami.
I tak rośnie dwójka młodych ludzi, a każde z nich jest więcej niż potencjalnym kandydatem na moje warsztaty dotyczące jedzenia emocjonalnego. I to nie jest zabawne! Moi znajomi są wspaniałymi dobrymi ludźmi, sami wyrośli w rodzinach „wojskowego drygu”, ich też nie nauczono, że jedzenia ma nas karmić, ma nas odżywiać, a nie napychać. Że odżywianie dla zdrowia także jest sferą wychowania dziecka, że zaniedbane może powodować zaburzenia, prowadzić do otyłości i chorób, a mądrze pielęgnowane jest fajną przestrzenią do wspólnego bycia dla rodziny. I że dziecko ma prawo wyboru co chce jeść.
Michała i Zosię już wpiszę na warsztaty awansem, za 20 lat przyjdzie nam popracować nad jedzeniem za karę i jedzeniem na pocieszenie, w pakiecie z poczuciem winy i wstydem. A może nie? A może dzieciaki szybko „odzyskają głos” i będą motorami zmian w obecnej rodzinie i w swoich własnych rodzinach? Tego bardzo bardzo gorąco im życzę, tak z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia, jak i z każdej innej okazji!

Dziecko w wieku 3 lat zje tylko tyle, ile samo chce. Nie wmusi mu się więcej jedzenia, niż ma ochotę. Natomiast już dziecko w wieku lat 5 zje przeważnie tyle, ile mu damy, nawet jeśli jest to więcej niż samo by chciało. Bo tego się od niego oczekuje. Bo wtedy już samo uczy się jakim narzędziem „negocjacji” i osiągania własnych celów jest zjedzenie tego, czego chcą dorośli. Spryciula… Tak szybko się uczymy. Tylko czy to dobrze? No nie wiem… Zdrowia życzę!

Jak rozróżnić głód fizyczny od głodu emocjonalnego, czyli o różnych ludzkich głodach – część pierwsza

Określenie „głód” jednym kojarzy się z prostą potrzebą zjedzenia kolejnego posiłku, a innym z niepokojem, poczuciem winy czy wstydem. Wielu z nas rozpatruje głód jedynie w aspekcie odczucia fizycznego, pomijając sferę głodów emocjonalnych, głodów społecznych czy głodów duchowych. Ah te nasze ludzkie głody… Mamy ich sporo, nasze niezaspokojone potrzeby zawsze objawiają się swoistym głodem, jednak bez wyostrzonej świadomości i uważności nie mamy szansy tych głodów zidentyfikować by konkretne potrzeby zaspokoić. W zamian za to często „zajadamy” nasze głody pożywieniem, stąd jedzenie na pocieszenie, jedzenie by poczuć się bezpiecznie, jedzenie z samotności czy nudy, jedzenie za karę czy jedzenie jako forma ucieczki. Dużo tego. Dziś pochylę się nad podstawową lekcją jedzeniowego prawa jazdy, czyli jak odróżnić głód fizyczny od głodu emocjonalnego?

A zatem głód fizyczny pojawia się w brzuchu, poniżej mostka (ssanie burczenie), podczas gdy głód emocjonalny pojawia się w ustach („mam smak na coś”, „mam ochotę na coś”).

Głód fizyczny pojawia się stopniowo, narasta powoli kilka godzin po ostatnim posiłku i znika po najedzeniu, dając uczucie zadowolenia, poprawę humoru, może nas wprawić w błogi nastrój lub rozleniwić. Głód emocjonalny natomiast przychodzi nagle, jest niezwiązany z posiłkami i najczęściej nie ustępuje mimo sytości – wywołuje chwilową przyjemność, a potem poczucie winy, wstyd, wyrzuty sumienia, często „wiążąc” na dłuższy czas nasze myśli i uczucia.

Poza tym ważny jest też aspekt społeczny obu panów: głód fizyczny chętnie zaspakajamy w towarzystwie, nie szczędząc czasu na biesiadowanie, podczas gdy głód emocjonalny zaspakajamy głównie w ukryciu, w samotności, najczęściej pospiesznie. Wtedy w ukryciu przestajemy jeść jak dama i zaczynamy jak odkurzacz. Przykre, przyzna mi rację każdy, kto to zna.

Poddaję to pod refleksję jako przyczynek do samoobserwacji, tak na co dzień jak i w trakcie nadchodzących Świąt.