Diety redukcji masy ciała dla osób ogólnie zdrowych zaczęły być modne w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. Pojawiła się dieta Atkinsona, ryżowa, owocowa, kopenhaska oraz substytuty posiłków (koktajle proteinowe Herbalife czy Slimfast). Znanych diet było wówczas niewiele, opisywano je w poradnikach i magazynach, trzeba było pewnego zaangażowania by znaleźć informacje i dietę wdrożyć. Nie wypowiadam się o ich jakości, opisuję jedynie zjawisko. Podobnie było z „modnymi” wówczas aktywnościami fizycznymi jak callanetics, joga czy pilates – były propagowane za pomocą kaset video lub treści drukowanych. Nie istniał Youtube, nie istniał Facebook, nie istniał Google czy Instagram.
Dwa lata temu pokusiłam się pewnej bezsennej nocy o policzenie dostępnych w internecie diet redukcyjnych – znalazłam ich ponad 300 zanim usnęłam, w tym zdecydowana większość idiotyzmów typu „dieta widelcowa” czy „dieta czerwona”. Ich wielość i dostępność mogą być przytłaczające, mogą powodować zagubienie i bezradność u osoby szukającej w internecie pomocy, co potwierdza wiele moich podopiecznych.
Analogicznie jest z ogromem treści uczących nas tego co mamy jeść, a czego nie jeść, jak się suplementować by wspierać redukcję masy ciała, co dla kobiet, a co dla mężczyzn, co przed menopauzą, a co po menopauzie, co w tygodniu, a co w weekend, co dla mózgu, a co dla jelit. Ocean treści. Celowo nie piszę „ocean wiedzy”, bo akurat sensownej, wiarygodnej wiedzy i sprawdzonych informacji jest tam kilkadziesiąt razy mniej niż wsadu wiedzopodobnego. Co trudne – cały ten ogrom „wciąga” wiele mądrych cudownych kobiet w labirynt wątpliwości typu: czy ja dobrze karmię moją rodzinę? Czy ja nie jestem złą matką? Może powinnam gotować mniej mięsa? A może powinnam dodawać więcej kurkumy do posiłków? A może dawać do szkoły zielone shaki, nawet zmuszając dzieci dla ich dobra? A może powinnam je suplementować, bo się uczą? I inne temu podobne. Wielokrotnie, powtarzam: wielokrotnie z takim problemem wśród moich podopiecznych się spotykam. Posty influencerek, podcasty specjalistów, fora mam i babć, fora tematyczne, portale dietetyczne i firm benefitowych, webinary trenerów sportowych – pochłaniamy sączące się tam informacje w ilości hurtowej, wręcz bulimicznie. I niestety często efekt jest odwrotny do zamierzonego. A my – poirytowane, sfrustrowane, jeszcze bardziej zdezorientowane, bezradne i wkurzone, skaczące od jednej informacji do drugiej. A od tego już chwila do zajadania bezradności i wkurzenia słodyczami…
Jak ten temat ogarnąć? Trzymać się jednego podstawowego źródła wiedzy, max dwóch źródeł praktyki czy ciekawostek oraz max jednego forum. Naprawdę polecam taki „detoks” żywieniowy. Warto znaleźć źródła i ekspertów, którzy nam pasują, którzy nas przekonują i ich się trzymać. Ja niezmiennie polecam dwa źródła wiedzy publicznej i niekomercyjnej, z gwarancją treści popartej dowodami naukowymi i wolnej od powiązań z produktami komercyjnymi ( www.diety.nfz.gov.pl – portal, który stworzyłam i rozwijałam w NFZ, dostępny także w aplikacji mojeIKP oraz www.ncez.pzh.gov.pl – platforma z darmowym Centrum Dietetycznym Online).
Co ciekawe, podobny „detoks” pokaże nam jak na dłoni ewentualne nadmiarowe przywiązanie do treści internetowej. Nie nazwę tego uzależnieniem, tego kalibru używam świadomie rzadko i precyzyjnie. Ale odchudzenie źródeł wiedzy o stylu życia i żywienia może ujawnić prawdziwy syndrom odstawienia, objawiający się w postaci irytacji, nerwowości, zagubienia, braku. I wtedy jasno widać, co nam to wszystko robi. Polecam każdemu podobną refleksję!