Jem pod wpływem emocji czy się wkręcam? Prosta autodiagnoza.

Marta Pawłowska

Tak to już jest, że kto pyta, ten ryzykuje, że dostanie odpowiedź. A ona nie zawsze musi nam się podobać… Więc, gdy zaczynamy „podejrzewać siebie” o nadmiarowe jedzenie pod wpływem emocji i przez to przybieranie na wadze, warto przyjrzeć się, czy to naprawdę o emocje chodzi? Bo z mojego doświadczenia wynika, że dwie na pięć kobiet (zwłaszcza w wieku 20-40 lat), przekonanych, że zmagają się z jedzeniem emocjonalnym, w rzeczywistości są w dość ważnym dla nich błędzie.

Zdarza nam się spłycać racjonalizowanie przyczyn nadmiarowego nerwowego jedzenia i automatycznie sprowadzać je do jedzenia pod wpływem niechcianych trudnych emocji. Często słyszę zapewnienie „zajadam stres, bo…”, a po kilku spotkaniach spod dywanu przekonań o sobie i interpretacji rzeczywistości dokopujemy się do diagnozy, że przyczyna zajadania, podjadania i innych form -jadania tkwi gdzie indziej.

Co radzę?

Przyjrzyj się sobie – cierpliwie, uważnie, z troską, bez biczowania. Ale też bez włączania maszynki samookłamywaczki i samousprawiedliwiaczki („w sumie, to najwięcej jem, gdy mam okres”, „na moim miejscu każdy by tak zrobił”, albo nawet „na coś trzeba umrzeć”).

Porozmawiaj z kimś zaufanym, życzliwym i stabilnym emocjonalnie. Opowiedz o problemie i przejrzyj się w lustrze drugiej osoby, dobrze Ci znanej i dobrze Ci życzącej, a wcale niekoniecznie super się odżywiającej. Unikaj nawiedzonych domorosłych doradczyń, rozmowa z mężem to także najczęściej zły pomysł. Poszukaj!

I przyjrzyj się:

  • Bo może po prostu jesz zbyt dużo jesz? (więcej niż inni)
  • A może jesz zbyt tłusto czy zbyt słodko?
  • A może jesz za mało warzyw, za to sporo owoców?
  • Może pijesz za mało wody, a za dużo winka czy soku?
  • Może najadasz się na wieczór, gdy wentyl puszcza po dniu pracy i uśpieniu dzieci?
  • A może ignorujesz aktywność fizyczną i bojkotujesz liczenie kroków?
  • Czy może napychasz się, by nabrać siły do pracy z mobbującym szefem czy do kontaktu z zaborczą matką?

Jeśli zidentyfikujesz pojedyncze źródło nadmiarowego czy nerwowego jedzenia – zabierz się za to na spokojnie, ze wsparciem kogoś bliskiego (mąż to nadal zły pomysł, koleżanka „na pudełkach” – jeszcze gorszy).

A jeśli obserwujesz, że emocje Tobą jednak targają jak pies maskotką i w odpowiedzi na to napychasz się – poszukaj poleconego specjalisty.

Wstyd i poczucie winy tuczą bardziej niż cukier i tłuszcz

Marta Pawłowska

Gdy na konferencjach dla kobiet prowadzę warsztaty dotyczące jedzenia emocjonalnego, jestem za każdym razem poruszona i ogromnie dumna z uczestniczek spotkań ze mną. Bo w salach obok zwykle kobitki pochylają się nad samorozwojem, nad pracą z marzeniami, nad relacjami, nad organizacją czasu, a do sali na spotkanie ze mną przychodzą kobiety, które w zasadzie publicznie deklarują, że nie radzą sobie z emocjami, że w bezsile zajadają samotność, stres czy napięcia rodzina-praca.

Nie żebym lekceważyła pozostałe warsztaty, o których wspomniałam. Absolutnie! Lecz widzę, ile ta publiczna deklaracja wyboru warsztatów obszaru jedzenia w emocjach kosztuje te cudne kobiety. One wchodzą do sali warsztatowej „po ścianach”, cichutko, nieśmiało, jakby chciały przez to powiedzieć „ja tylko jestem tu za koleżankę” albo „tak sobie przyszłam tylko posłuchać”. Ile każda z nich by wtedy dała, aby móc stać się niewidzialną… Lecz żadna z nich nie przychodzi tylko posłuchać. One przychodzą, bo same próbowały już 1000 razy i wołają o pomoc.

Bardzo lubię obserwować te cudne odważne kobiety, gdy wchodzą – zwłaszcza kilka pierwszych. Bo gdy wchodzi już druga czy trzecia dziesiątka uczestniczek, dziewczyny się odmieniają: nabierają więcej spokoju („ufff, nie jestem jedyna, a te pozostałe to atrakcyjne i ciekawe kobitki”), prostują się na krzesłach, zaczynają się rozglądać po sali, zagadywać do siebie albo do mnie. Ewidentnie „odchodzą im” wtedy wody poczucia winy i wstydu, dwóch ogromnie silnych stanów emocjonalnych, które towarzyszą osobie zajadającej niekochane, trudne uczucia.

Wstyd i poczucie winy to stany emocjonalne, które rozkręcają i stymulują bezlitośną machinę emocjonalnego zajadania, podjadania, wyjadania, przejadania. I właśnie dlatego to one – wstyd i poczucie winy – mogą tuczyć nas zdecydowanie bardziej niż cukier i tłuszcz. Bo to pod ich wpływem często jemy za dużo albo połykamy jedzenie jak pompa ssąco-tłocząca, albo jemy byle co, byle gdzie i byle jak. I pod korek.

Czekolada czarna czy gorzka? – czyli o rzekomym dniu czekolady nieuczesanych myśli parę.

Marta Pawłowska

12 kwietnia bywa w Polsce komunikowany jako Dzień Czekolady. Nieporozumień z tym związanych jest wiele, bo światowy czy międzynarodowy dzień czekolady w świecie „obchodzony jest” w zasadzie 7 lipca, ale kto by się tam czepiał daty, jeśli chodzi o takie dobro narodowe, jak czekolada. Zwłaszcza, że jest też dzień czekolady mlecznej, dzień czekolady białej, dzień czekolady płynnej, dzień musu czekoladowego, czekoladowych wafli czy dzień czekolady z orzechami (z migdałami – osobny dzień)!

Nie będę nikogo pouczać, że czarna zdrowsza, że większość tabliczek na sklepowych półkach koło prawdziwej czekolady nigdy nie stała, że absolutnie warto uważać tak na jej jedzoną ilość, jak i jakość. To już są oczywistości, kto ma życzenie – niech doczyta. Ja dziś weekendowo napiszę o czekoladzie-staruszce trochę z perspektywy ciekawostkowej. A zatem…

Kolebką czekolady w Europie jest Hiszpania – to tu przywiózł ją w XVI wieku z Ameryki Łacińskiej Hernan Cortes. Stąd szybko trafiła na dwory królewskie Francji i Anglii. Była to wówczas „prawdziwa” czekolada, czyli czarna, bez smakowo-jakościowego rozcieńczania do mlecznych czy deserowych, a spożywano ją w postaci płynnej.

Jako rarytas i pokarm odżywczy, stała się niemal od razu wyzwaniem definicyjnym dla hierarchów Kościoła, którzy zastanawiali się nad dopuszczeniem lub wyeliminowaniem czekolady w okresach postu. Bo jeśli jest pokarmem – to łamie post, a jeśli jest napojem – to postu nie łamie. Dylemat czekolady w poście był naprawdę często poruszany, aż arbitralnie rozwiązał go włoski kardynał Francesco Maria Brancaccio, który w dziele De potu chocolatis, an chocolates aqua dilutus, prout hodierno usu sorbetur, ecclesiasticum frangat jejunium (1664) stwierdził, że czekolada – choć pożywna – postu nie łamie, gdyż jest napojem. Jako napój (podobnie jak wino), mając wartość odżywczą, jednak postu nie zakłóca.

Pierwsze czekoladowe batoniki powstały w Anglii ok. 1795 roku, a pierwsze kakao w proszku wytworzył w 1828 roku w Holandii chemik Coenraad Van Houten, na 40 lat przed pierwszymi tabliczkami czekolady – wyprodukowanymi przez Rudolfa Lindta, który był pionierem używania gładkiej plastycznej masy czekoladowej. Masa ta służyła w XIX wieku tak do powlekania tabletek (łagodząc ich nieprzyjemny smak), jak do rozpoczęcia produkcji tabliczek czekolady na masową skalę.

Powstanie tzw. czekolady mlecznej to lata 60-te XX wieku. Początkowo dodawano do niej wyłącznie skondensowane mleko, które z czasem zastępowano tańszymi i coraz bardziej chemicznymi substytutami. Jednocześnie, do lat 70-tych określenie „czekolada” odnosiło się do czekolady czarnej, a z powodu masowości produkcji mlecznej – to ją dziś nazywamy „czekoladą”, stosując dla „prawdziwej” czekolady dookreślnik „gorzka”, co jest dla niej krzywdzące, a poza tym ma ważne znaczenie podświadome: gorzki smak pokarmu już dla praczłowieka oznaczał truciznę, takie skojarzenie mamy wdrukowane w umysłach, co z pewnością zraża wielu do tego rodzaju czekolady. Dlatego właśnie ja zawsze używam określenia „czekolada czarna”, bo to bliższe prawdy i sensowi czekolady.

Polacy jedzą stosunkowo mało czekolady – 4 kg rocznie. Niemcy czy Amerykanie jedzą jej 6 kg, a największymi czekoladożercami i smakoszami są niezmiennie Szwajcarzy, konsumujący średnio 8 kg czekolady rocznie. A nadwagę i otyłość mają na poziomie niższym tak od Niemiec, jak i USA czy Polski… Z tą refleksją nas pozostawię.

Diety czy bzdety? Wiedza czy wsad wiedzopodobny?

Marta Pawłowska

Diety redukcji masy ciała dla osób ogólnie zdrowych zaczęły być modne w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. Pojawiła się dieta Atkinsona, ryżowa, owocowa, kopenhaska oraz substytuty posiłków (koktajle proteinowe Herbalife czy Slimfast). Znanych diet było wówczas niewiele, opisywano je w poradnikach i magazynach, trzeba było pewnego zaangażowania by znaleźć informacje i dietę wdrożyć. Nie wypowiadam się o ich jakości, opisuję jedynie zjawisko. Podobnie było z „modnymi” wówczas aktywnościami fizycznymi jak callanetics, joga czy pilates – były propagowane za pomocą kaset video lub treści drukowanych. Nie istniał Youtube, nie istniał Facebook, nie istniał Google czy Instagram.

Dwa lata temu pokusiłam się pewnej bezsennej nocy o policzenie dostępnych w internecie diet redukcyjnych – znalazłam ich ponad 300 zanim usnęłam, w tym zdecydowana większość idiotyzmów typu „dieta widelcowa” czy „dieta czerwona”. Ich wielość i dostępność mogą być przytłaczające, mogą powodować zagubienie i bezradność u osoby szukającej w internecie pomocy, co potwierdza wiele moich podopiecznych.

Analogicznie jest z ogromem treści uczących nas tego co mamy jeść, a czego nie jeść, jak się suplementować by wspierać redukcję masy ciała, co dla kobiet, a co dla mężczyzn, co przed menopauzą, a co po menopauzie, co w tygodniu, a co w weekend, co dla mózgu, a co dla jelit. Ocean treści. Celowo nie piszę „ocean wiedzy”, bo akurat sensownej, wiarygodnej wiedzy i sprawdzonych informacji jest tam kilkadziesiąt razy mniej niż wsadu wiedzopodobnego. Co trudne – cały ten ogrom „wciąga” wiele mądrych cudownych kobiet w labirynt wątpliwości typu: czy ja dobrze karmię moją rodzinę? Czy ja nie jestem złą matką? Może powinnam gotować mniej mięsa? A może powinnam dodawać więcej kurkumy do posiłków? A może dawać do szkoły zielone shaki, nawet zmuszając dzieci dla ich dobra? A może powinnam je suplementować, bo się uczą? I inne temu podobne. Wielokrotnie, powtarzam: wielokrotnie z takim problemem wśród moich podopiecznych się spotykam. Posty influencerek, podcasty specjalistów, fora mam i babć, fora tematyczne, portale dietetyczne i firm benefitowych, webinary trenerów sportowych – pochłaniamy sączące się tam informacje w ilości hurtowej, wręcz bulimicznie. I niestety często efekt jest odwrotny do zamierzonego. A my – poirytowane, sfrustrowane, jeszcze bardziej zdezorientowane, bezradne i wkurzone, skaczące od jednej informacji do drugiej. A od tego już chwila do zajadania bezradności i wkurzenia słodyczami…

Jak ten temat ogarnąć? Trzymać się jednego podstawowego źródła wiedzy, max dwóch źródeł praktyki czy ciekawostek oraz max jednego forum. Naprawdę polecam taki „detoks” żywieniowy. Warto znaleźć źródła i ekspertów, którzy nam pasują, którzy nas przekonują i ich się trzymać. Ja niezmiennie polecam dwa źródła wiedzy publicznej i niekomercyjnej, z gwarancją treści popartej dowodami naukowymi i wolnej od powiązań z produktami komercyjnymi ( www.diety.nfz.gov.pl – portal, który stworzyłam i rozwijałam w NFZ, dostępny także w aplikacji mojeIKP oraz www.ncez.pzh.gov.pl – platforma z darmowym Centrum Dietetycznym Online).

Co ciekawe, podobny „detoks” pokaże nam jak na dłoni ewentualne nadmiarowe przywiązanie do treści internetowej. Nie nazwę tego uzależnieniem, tego kalibru używam świadomie rzadko i precyzyjnie. Ale odchudzenie źródeł wiedzy o stylu życia i żywienia może ujawnić prawdziwy syndrom odstawienia, objawiający się w postaci irytacji, nerwowości, zagubienia, braku. I wtedy jasno widać, co nam to wszystko robi. Polecam każdemu podobną refleksję!

Cukier, horror i ojczyzna #7

Cukier zmniejsza pociąg do wódki!

Tradycyjnie przy piątku dzielę się wiedzą o majstersztyku propagandowym, który doprowadził do zmiany percepcji i stosowania cukru w Polsce. W wyniku czego cukier stał się jednym z najbardziej wartościowych składników pokarmowych w diecie, co skutkowało masowym dosładzaniem żywności i stało się motorem wielopokoleniowego przejadania. Dziś o tym, jak indoktrynowano mężczyzn?

Segmentacja odbiorców miała dla Melchiora Wańkowicza kluczowe znaczenie. Precyzyjnie dobierał komunikaty dla kobiet, nastolatków i dzieci (o tym w poprzednich postach), odpowiednio manipulował przekazem do różnych grup populacji męskiej.

Wojsko i sport – były głównymi odnośnikami siły i „męskiej” wytrzymałości, jakie daje mężczyźnie cukier, dlatego odwoływano się w reklamach do wojny japońskiej, (gdzie miano żołnierzom frontowym potrajać porcje cukru), wiele analogicznych reklam i artykułów umieszczano w „Przeglądzie Sportowym”:

Tam, gdzie praca wymaga napięcia wszystkich nerwów – cukier jest najracjonalniejszą odżywką” mówiła reklama z 1931 r., a hasło umieszczono na tle samolotu i pędzącego auta sportowego.

Silnie propagowano rolę cukru przy wzmożonym wysiłku umysłowym dla męskiej inteligencji – częstym radiowym hasłem było „Pamiętajcie, że ludziom pracy umysłowej cukier daje wzmocnienie nerwów i jasność myśli”. Dla inteligencji przeznaczone były także reklamy luksusowego wielkomiejskiego stylu życia – jedna z nich zachęcała „W kawiarniach warszawskich żądajmy podwójnych porcji cukru”.

Wśród chłopów próbowano zaszczepić nawyk codziennego picia herbaty i kawy (orkiszowej, żołędziowej) mocno słodzonych cukrem, nawet obligowano samorządy do zakładania ludowych kawiarni i herbaciarni. Podkreślano, że cukier zapewnia siłę fizyczną, tak do pracy w fabryce, jak i na roli. Obecny był też przekaz o cukrze jako produkcie demokratycznym, budującym postęp w domu chłopa i robotnika, na równi z klasami wyższymi.

Mnie niezmiennie bawi i przeraża przekaz o pozytywnym wpływie cukru na abstynencję od alkoholu – w najpopularniejszym wówczas tygodniku propagowano slogan „Cukier zmniejsza pociąg do wódki – używaj cukru do potraw” („Tygodnik Ilustrowany” 1932).

Do dosładzanych, czyli „odżywczych” posiłków dla mężczyzn, przekonywano w poradnikach i książkach kucharskich kobiety wszystkich klas społecznych. Przed Wielkanocą pisano, że „objadanie się mięsem i zapijanie wódką źle robi zdrowiu i kieszeni, oby więc rozsądnie przygotowane w tym roku święcone dało początek większego spożycia cukru przez cały rok: w herbacie, w kawie, w pieczywie, w marmeladach!” („Gazeta Świąteczna” 1932).

Z wykorzystaniem: Z. Zakrzewska „Cukier krzepi”, J. Tyszkowski „Rozmowa przy kieliszku” 1931.

Cukier, horror i ojczyzna #6

”Co oszczędzisz na cukrze, to zdrowiem przypłacisz!”

W pediatrycznej dawce, tradycyjnie już dzielę się wiedzą o majstersztyku propagandowo-reklamowym lat 20-30 XX wieku, który doprowadził do diametralnej zmiany percepcji i stosowania cukru w Polsce. W wyniku czego cukier stał się jednym z najbardziej wartościowych składników pokarmowych w diecie, co skutkowało masowym wielopokoleniowym dosładzaniem żywności i stało się motorem przejadania. Dziś nad kobietami się zatrzymamy.

Kobiety były dla Melchiora Wańkowicza – szefa Biura Propagandy Konsumpcji Cukru – strategiczną grupą docelową, bo to przecież one decydowały o żywieniu rodziny. Starano się więc w reklamach, artykułach prasowych i odezwach radiowych intensywnie docierać do przedstawicielek inteligencji, ziemiaństwa, burżuazji przemysłowej i drobnomieszczaństwa – te kobiety czytały prasę, słuchały radia, chodziły do kina czy korzystały z książek kucharskich. Lansowano więc wizerunek NOWOCZESNEJ GOSPODYNI I OBYWATELKI.

Co powinna zatem robić nowoczesna dobra gospodyni?
Ano powinna dbać o zwiększenie udziału cukru w diecie swojej rodziny:

Poprzez dodawanie cukru do każdej potrawy dla jej smaku i wartości odżywczych – propagowano słodzenie mięsa, ryb, ziemniaków, kalafiora, brukselki, szpinaku oraz zup (zalecano np. do gotowania 3 łyżki cukru na 1 kg wołowiny);

Przykładowe cytaty to „cukier nadaje każdej z potraw właściwy dla niej smak, podnosi nadto jej wartość odżywczą” czy „nadużywaniem cierpliwości rodziny jest nieużywanie cukru w potrawach”. Najczęstszym przekazem do kobiet było rozwinięte hasło „Pamiętajcie o tym gospodynie, że cukier to nie tylko przyprawa – to najbardziej krzepiące pożywienie. Cukier krzepi!”.

W materiałach kierowanych do kobiet mocno podkreślano dobry wpływ cukru na dzieci – lekarze wypowiadali się w mediach, przestrzegając matki „Nie szczędźcie dziecku cukru, bo co oszczędzisz na cukrze, to zdrowiem przypłacisz!” czy „Ograniczenie cukru w pożywieniu niemowląt może pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki!”.

W komunikatach do kobiet wybrzmiewał także aspekt patriotycznego obowiązku, propagowano wizerunek nowoczesnej gospodyni i obywatelki – namawiano na przykład kobiety do masowego smażenia owoców, by zimą import podobnych towarów był mniejszy.

Z wykorzystaniem: Zofia Zakrzewska „Cukier krzepi”, Maria Zawadzka „Co będzie na obiad. Podręczna książka kucharska” (1932).

Cukier, horror i ojczyzna #5

„Matko, nie żałuj dziecku cukru!”

Dziś nowa weekendowa porcja informacji o kampanii propagandowej konsumpcji cukru z lat 20-30 XX wieku, którą my sprowadzamy głównie do hasła „Cukier krzepi!”. Podczas gdy tamten kilkuletni majstersztyk propagandowo-reklamowy doprowadził do diametralnej zmiany w percepcji i stosowaniu cukru w diecie Polaków – z rzadko używanego dodatku, stał się jednym z najbardziej wartościowych składników pokarmowych. A to skutkowało masowym dosładzaniem żywności i stało się motorem przejadania. Co pokutuje i trwa do dziś. I o dzieciach i młodzieży dziś będzie.

W szkołach podstawowych akcja promocji cukru była prowadzona przez nauczycieli w czasie lekcji, stała się ważnym elementem podstawy programowej (sic!). Organizowano tematyczne pogadanki dedykowane indoktrynacji nauczycieli, udostępniano szeroką gamę „pomocy naukowych”, w tym wierszy, piosenek czy sztuk teatralnych, w których dominowała narracja o znaczeniu cukru dla zdrowego rozwoju dzieci. Moje ulubione to:

„Nie chowaj cukru, wyrzuć te klucze,
Muszę jeść słodko, wszakże się uczę.
Wyznać Ci pragnę, to prawda naga –
Cukier do lekcyj wielce pomaga”
oraz „Gdy kto myśli, że od cukru bolą ludzi zęby,
Ten nie rozum nosi w głowie, lecz puste otręby (…)
Gdy kto mówi, że od cukru mnożą się robaki,
Niech umyka prędko od nas, gdzie zimują raki!”.

Do młodzieży docierano z propagandą cukrową przez organizacje sportowe i harcerskie.  W materiałach i odezwach do harcerzy podkreślano, że misją harcerzy i ich obowiązkiem wobec ojczyzny jest edukowanie chłopów i robotników o dobroczynnym wpływie cukru, bo jest on „zdrowy i ważny dla gospodarki państwowej”. Zachęcano harcerzy do aktywności konkursami z wysokimi nagrodami pieniężnymi (indywidualnymi i zastępowymi, drużynowymi), tłumacząc potrzebę propagandy cukru jako walkę harcerzy z kryzysem gospodarczym. Znany druh Aleksander Kamiński pisał:

„W chwilach decydujących dla Kraju Harcerstwo nie może być bezczynne. Razem z dorosłymi i z całym społeczeństwem musi iść na front gospodarczy, wspierając gospodarkę cukru”.

No cóż dodać…

Przypomnę tylko zasięg kampanii 1930-1932:

  • 1 260 000 plakatów,
  • 4200 reklam i artykułów w prasie,
  • 2600 szyldów na peronach,
  • 1300 kursów lotnych na wsiach i 1400 prelekcji,
  • 24 broszury i gry (nagrody dla dzieci w konkursach – o cukrze…).

Chcesz wiedzieć więcej? Umieszczę za tydzień.

Zajadasz stres i chcesz podjąć współpracę z doświadczonym, zaufanym specjalistą by uporządkować relację z jedzeniem? Zapraszam.

Z wykorzystaniem: Zofia Zakrzewska „Cukier krzepi”, A. Kamiński „Cukier krzepi! Słodka gawęda w obozie harcerskim””, magazyn „Nauczyciel Polski” (1931)