Cukier, horror i ojczyzna #3

(ciąg dalszy cyklu)

Trzeci z kolei piątek weekendowo koncentruję chwilę naszej uwagi na propagandzie konsumpcji cukru z lat 20 i 30 XX wieku, w wyniku których zmieniła się percepcja tego produktu w mentalności i żywieniu Polaków – z rzadko używanego dodatku spożywczego, stał się jednym z najbardziej wartościowych składników diety. A to spowodowało dosładzanie żywności na masową skalę i stało się motorem przejadania.

W roku 1930 dyrektorem Biura Propagandy Konsumpcji Cukru został znany już wówczas z warszawskich salonów i lekkiego pióra Melchior Wańkowicz. Był mocno doświadczony w reklamie i propagandzie (szef działu prasowego MSW), więc jego wybór na nie był przypadkowy. Doskonale rozumiał, że powierzono mu zadanie wprowadzenia cukru do tradycyjnej diety mieszkańców Polski, co z impetem realizował w latach 1930-32.

Akcja propagująca konsumpcję cukru przypadła na czas wielkiego kryzysu w Polsce i na świecie – pomimo załamania gospodarki i masowego zaciskania pasa, Rada Naczelna Przemysłu Cukrowniczego zdecydowała się jednak kontynuować kampanię.

Plan propagandowy Wańkowicza zakładał trzy obszary dotarcia (brawo za segmentację odbiorców!):

  • do tzw. „ośrodków mózgowych”, czyli liderów opinii (nauczyciele, księża, lekarze, młodzież w miastach, członkowie związków zawodowych),
  • do „szerszej rzeszy konsumentów”,
  • do „najciemniejszej masy”, czyli głównie chłopów kresowych.

Strategię realizował płodnie, pisząc setki tekstów, doskonale znał się na ówczesnych mediach, prawdopodobnie to on jest autorem sloganów „Matko, nie żałuj dziecku cukru” czy znanego do dziś „Cukier krzepi” (pierwsza wersja to „Cukier żywi”).

Motorem kampanii cukrowej 1930-1932 była prasa – umieszczano hurtowo reklamy i artykuły propagandowe, precyzyjnie dopasowując do odbiorców. Dla przykładu w „Przeglądzie Sportowym” treść reklamy była następująca: „W czasie wojny żołnierzy karmiono cukrem. Czy nie sądzisz, że i Twoje siły w bojach z życiem pragną zasilenia cukrem?”.

Zasadą, której trzymał się mocno Wańkowicz była maksymalna wizualizacja i maksymalne dotarcie. Poza prasą, z uwagi na spory analfabetyzm, postawiono na plakaty – w dwa lata kampanii rozwieszono ich ponad 1 mln 260 tys. Tablice z napisem „Cukier krzepi” rozwieszano w autobusach, na stacjach kolejowych, w wagonach, lodowiskach, halach sportowych, basenach, a najbardziej spektakularny na tamte czasy banner o wymiarach 40 m x 8 m zawisł na boisku Cracovii.

Podsumowując dwuletnie działania:

  • 1 260 000 plakatów
  • 4200 reklam i artykułów w prasie
  • 2600 szyldów na peronach
  • 1300 kursów lotnych na wsiach i 1400 prelekcji
  • 24 broszury i gry (nagrody dla dzieci w konkursach – o cukrze…)

Ciekawostki:

Wańkowicz mocno parł na aktywizację harcerzy w propagandę cukrową. W 1931 roku ogłosił konkurs na pracę pt. „W jaki sposób przyczyniłem się do propagandy konsumpcji cukru?” (wysokie nagrody pieniężne indywidualne i dla drużyn).

Prowadzono także badania mające udowodnić wpływ cukru na osiąganie wyników w sporcie – publikacja „Cukier w sporcie” z 1931 roku składała się głównie z wypowiedzi sportowców, zachwalających dobroczynne działanie cukru (Bronisława Staszen-Polankowa „Bez cukru i śniegu – narciarz jak ryba bez wody” czy Janusz Kusociński „Cukier i masaż to tajemnica moich wyczynów sportowych”).

Cukier, horror i ojczyzna #2

(ciąg dalszy cyklu)

Tydzień temu pisałam o sytuacji społeczno-ekonomicznej, która w latach 20 XX wieku doprowadziła do decyzji politycznej o masowej kampanii na rzecz konsumpcji cukru na ziemiach polskich, co w konsekwencji znacząco przyczyniło się do zmiany percepcji cukru w mentalności Polaków – z rzadko używanego dodatku spożywczego aż do wartościowego (sic!) składnika codziennej diety. Co z kolei otworzyło „podwoje” do kultury dosładzania i przejadania na masową skalę.

W roku 1925 powstała Komisja Propagandy Konsumpcji Cukru, rozpoczęto powszechną indoktrynację, intencjonalnie używając (w odróżnieniu od „komercyjnej i brudnej” reklamy) płaszczyka „propagandy” – uznawanej w tamtych czasach za dziedzinę czystą i etyczną, zajmującą się wielkimi ideami i sprawami wagi państwowej, jak walka z gruźlicą czy analfabetyzmem. Uznawana za „posługującą się prawdą, szczerością i wiarą w głoszone hasła społeczne” propaganda stała się zatem maszynką torującą drogę reklamie cukru. Ponieważ jednocześnie graczami kartelu cukrowego byli przedsiębiorcy stricte prywatni, to kampanie propagandowe cukru były niczym innym jak reklamą ukrytą, intencjonalnie wprowadzającą miliony ludzi w błąd, co udało się bez problemu, biorąc pod uwagę brak w ówczesnej Polsce skutecznego prawodawstwa w obszarze informacji i reklamy. W społecznym odbiorze cukier stawał się tak samo ważny w życiu społecznym, jak higiena czy walka z alkoholizmem.

W kontynuacji tej sprytnej i skutecznej koncepcji, w kampanie nakręcające konsumpcję cukru w Polsce od początku zaangażowano instytucje państwowe (przystępujące do tego chętnie z uwagi na krytyczną rolę wpływów z akcyzy cukrowej). I tak: najpierw Ministerstwo Rolnictwa i Dóbr Państwowych uznało za pożyteczne prowadzenie propagandy cukru w szkołach rolniczych, następnie Ministerstwo Skarbu zachęcono do procukrowych plakatów i okólników, wysyłanych do urzędów pocztowych. Do 4 ministerstw wysłano memoriał o potrzebie aktywnego zwalczania sacharyny. Wydawano też państwowe kartki pocztowe z bijącymi po oczach hasłami „Spożywajcie cukier! Kto dużo pracuje, musi jeść dużo cukru. Cukier wzmacnia kości, daje siłę i zdrowie!” (@pawełkoczkodaj – co Waść na to?). Cukrownicy starali się także usilnie o zwiększenie przydziału cukru w wojsku, co im się na szczęście nie udało.

W prasie umieszczano artykuły i ogłoszenia, ustawiano tablice reklamowe przy ulicznych znakach drogowych, głoszono prelekcje „dla ludu” (wykłady z użyciem kinematografu), rozsyłano broszury do nauczycieli, parafii i urzędów gminnych. Wydawano także książeczki z przepisami, w których indoktrynowano, że „cukier jest niezwykle odżywczy i sprzyja abstynencji”, a sacharyna jest szkodliwa dla zdrowia i życia człowieka.

Mega ciekawostka: w tekstach powoływano się na rzekome zagraniczne „dowody” na pożywność i zdrowotność cukru. Mnie ubawiła historia o Rasputinie, którego rzekomo próbowano zabić zatrutymi czekoladkami i ciastkami, ale spisek się nie udał, bo cukier zablokował działanie trucizny!

W styczniu 1929 – dokładnie w święto Trzech Króli – Polskie Radio transmitowało słynny propagandowy odczyt radiowy, w którym zapewniano, że cukier dostarcza natychmiast energię do mięśni, ma działanie przeciwgruźlicze, sprzyja niepiciu alkoholu i świadczy o poziomie rozwoju społeczeństwa. Nakręcono także dwa filmy propagandowe, wyświetlane w 10 kopiach w kinach w całym kraju.

Opisane przeze mnie w skrócie działania w latach 1925-1929 były jednak tylko marną i chaotyczną uwerturą do późniejszych kampanii profesjonalnej propagandy cukrowej, do których przyczynił się znacząco Melchior Wańkowicz, gdy zasiadł za sterem KPKC w 1930 roku. O tym – za tydzień! Pogodnego weekendu nam wszystkim!

Cukier, horror i ojczyzna #1

Przez kilka piątków – tak przy weekendzie – proponuję nam podróż w czasie, do ziem polskich ok. 100 lat temu.

W jakim celu? By na spokojnie, z dystansem spojrzeć na moment w historii, który odcisnął piętno na wszechobecności cukru w naszej diecie. Wtedy to cukier zmienił diametralnie swoją rolę w mentalności i żywieniu Polaków – z rzadko używanego luksusowego dodatku stał się jednym z kluczowych składników odżywczych (sic!) diety naszych dziadków. W konsekwencji wtedy właśnie „otworzyły się” podwoje do wielu szkodliwych nawyków i nadmiernego jedzenia.

Moja motywacja w tym cyklu? Chciałabym, byśmy zrozumieli, że masowo jemy śmieciowe cukrowe pożywienie nie dlatego, że jesteśmy głupi, ale dlatego, że kilkunastu polityków – po latach biedy i kryzysu początku XX wieku – wyprało skutecznie mózgi naszym prababkom i babkom, co w sposób bardzo znaczący statystycznie zmieniło jedzenie polskich rodzin. I wiele z tych „tradycji” kontynuujemy, mniej lub bardziej świadomie, a hasło „Cukier krzepi!” odbija nam się czkawką do dziś.

200 lat – 200 razy więcej cukru na jednego człowieka

Roczne spożycie cukru na głowę mieszkańca w Królestwie Polskim w roku 1825 wynosiło 0,23 kg, w latach 50-tych XIX wieku – 1 kg, w roku 1924 – ok. 6 kg, a w roku 1938 – 12,2 kg.

Współcześnie – ok. 45 kg na osobę rocznie (w tym 33 kg w kupowanych dosładzanych produktach i 12 kg bezpośrednio, z cukierniczki). Dodać warto, że proporcje i struktura organizmu człowieka przez te lata nie uległy zmianie, styl pracy i odpoczynku zdominowało natomiast na d… siedzenie.

Cukier to pieniądze!

Początek XX wieku to industrializm, kryzys i głód. Podobnie jak wcześniej w Anglii i Francji, także na ziemiach polskich gorąca osłodzona herbata była substytutem ciepłego posiłku i obowiązkowym pożywieniem fabrycznych robotników. Polska stawała się potęgą w produkcji cukru z buraka (w Konarach powstała pierwsza na świecie cukrownia buraczana), import cukru do Polski praktycznie nie istniał, w celu ochrony rynku nakładano wysokie cła, wprowadzono także zakaz produkcji i handlu sacharyną (tańsza i kilkaset razy słodsza od cukru). Jednocześnie na skutek światowej nadprodukcji cukru, ceny towaru zaczęły globalnie spadać…

W obliczu kryzysu cukrowniczego, działacze kartelu zaczęli naciskać na polskie władze by rozpocząć intensywną kampanię propagandową wzrostu konsumpcji na rynku wewnętrznym. Już w 1924 roku podjęto działania, w wyniku których w styczniu 1925 roku rozpoczęła prace Komisja Propagandy Konsumpcji Cukru. Jak była skuteczna? Ano tak, że w latach 1923-1929 produkcja cukru podwoiła się, a w roku 1929 wpływy z akcyzy na cukier w budżecie Polski wyniosły 127 mln – był to najwyższy, po monopolu spirytusowym, wpływ ze wszystkich podatków pośrednich.

Rozpoczęto propagandę konsumpcji cukru na najszerszą w historii skalę, a – wg dostępnych źródeł – także bez precedensu w ówczesnej Europie. Co więcej, tamta kilkuletnia kampania zapisała się w historii jako najbardziej spektakularna i interdyscyplinarna kampania promocji zdrowia (sic!) w Polsce, a może i Europie, co jako ekspert w tej dziedzinie z odpowiedzialnością piszę, inspirując tym samym siebie samą i moje zawodowe środowisko.

Co ważne, słowo „propaganda” miało wówczas tylko pozytywną konotację. W odróżnieniu od „brudnej i komercyjnej” reklamy, propaganda była uważana za perswazję szlachetną i etyczną, odnoszącą się do kwestii społecznych, jak czytelnictwo, profilaktyka gruźlicy czy higiena osobista. Spożycie cukru stało się zatem przedmiotem uszlachetnionej perswazji, propagowano cukier na potęgę, manipulując danymi i ośmieszając przeciwników narracji „dobroczynnego” wpływu cukru na ludzkie zdrowie.

Jedno z moich ulubionych haseł oddających wówczas siłę „czystej” propagandy cukru:

„Miarą oświaty społeczeństwa jest poczytność gazet, miarą kultury sprzedaż mydła, a miarą zamożności – sprzedaż cukru”.

No nic dodać…

(CDN)

Plakat i dane historyczne z wykorzystaniem: Zofia Zakrzewska „Cukier krzepi”, IPIN 2020

Bliss point, czyli sposób na wyrolowanie mózgu

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego colą nie można się zasłodzić, choć zawiera ogromne ilości czystego cukru? Lub też, dlaczego nasze dzieci często nie potrafią przestać jeść słodzonych płatków śniadaniowych?

Otóż dzieje się często tak z powodu tzw. bliss point, czyli „punktu rozkoszy” w żywności wysoko przetworzonej. A zatem…

Bliss point – czyli „punkt rozkoszy” – to jedno z największych wyzwań producentów żywności wysoko przetworzonej (czyli dziś blisko 80% działów z żywnością marketów). To od lat kluczowe zadanie dla technologów, zwanych „wirtuozami smaku”, którzy tworzą receptury światowych marek ciastek, batonów czy słodkich napojów gazowanych.

O co w tym chodzi? Ano chodzi o to, byśmy nie mogli przestać jeść, byśmy jedli do skończenia torebki, do ostatniego okruszka… a potem jeszcze czuli niedosyt, nienasycenie tego konkretnego smaku, pragnienie przedłużania tej samej przyjemności. Zupełnie w oderwaniu od świadomości tego, co właśnie zjedliśmy.

Uwaga: nie chodzi w tym o to, by dany baton czy ciastko jak najbardziej nam smakowały ani by nas nasyciły. Nic bardziej mylnego! Chodzi o to, by nie chcieć przestać jeść, by mózg „zawiesił się” na pragnieniu dalszego jedzenia, a kubki smakowe jak pijane tańczyły walca, bez kontaktu z ośrodkiem nasycenia w mózgu…

Stawką w grze biznesowej jest uzyskanie smaku na tyle wyrazistego, by wyzwalał fizjologicznie i chemicznie określoną przyjemność, a jednocześnie by nie nasycał. By zatem napój był słodki, ale nie na tyle, byśmy się zasłodzili i przestali pić. By chipsy były rozkosznie słone, ale nie za bardzo, by nie przestać jeść. By baton rozpływał się tłuściutko w ustach, przenikał każdy milimetr sześcienny jamy ustnej, lecz nie pozostawiał wrażenia tłuszczu na podniebieniu, które sprawiłoby, że przestaniemy jeść…

Bliss point to właśnie taki wysublimowany punkt błogości, uzyskiwany dla produktów z dodatkiem cukru, soli i tłuszczu (lub nie wszystkich trzech na raz). To także często zapalnik automatycznego procesu naszego przejadania, w szczególności tzw. „uzależnienia” dzieci od określonych smaków płatków śniadaniowych, chrupek, batoników, chipsów czy słodkich napojów gazowanych.

Często nie mamy tej świadomości, nie potrafimy sensownie wybierać tego, co jemy.

Chcesz dowiedzieć się więcej, by stworzyć „jedzeniowe prawo jazdy” dla siebie lub Twojej rodziny? Chcesz usystematyzować wiedzę i nawyki jedzeniowe, a na co dzień trudno Ci to ogarnąć? Uważasz, że jesz pod wpływem emocji i kolejny rok z rządu kasujesz ten punkt z listy noworocznych postanowień?

Zadzwoń do mnie lub napisz. Wesprę Cię i poprowadzę. Popracujemy razem i obiecuję, że nie będziesz się nudzić. Robię to z dobrymi efektami od ponad 12 lat.

Brzuch swoje, a serce swoje, czyli kto we mnie chce jeść???

Gdybyśmy się tak zastanowili, w jakim celu albo dlaczego zwykle jemy… to moglibyśmy się mocno zdziwić. Jemy bowiem z różnych powodów, a czasem pozornie bez powodu.

Jemy by zaspakajać różne głody. Możemy zaspokoić naturalny głód fizyczny, ale też jemy by zagłuszyć głód emocjonalny. Możemy jeść, bo czujemy się samotni, bo nie radzimy sobie z trudnymi emocjami, bo się nudzimy. Możemy jeść, bo boli nas życie, bo trwamy w schemacie, w którym nie chcemy żyć. Możemy jeść, bo obecne życie nam nie smakuje, bo nie umiemy zaakceptować samych siebie.

Możemy jeść automatycznie, nie czując w ogóle głodu. Możemy jeść, bo inni jedzą wokół nas albo sądzimy, że na tym etapie życia jest to nasza główna przyjemność. Możemy jeść by nie robić komuś przykrości lub po prostu nie umiemy odmówić (spróbuj odmówić babci!). Możemy jeść by inni nie pomyśleli, że się odchudzamy albo by nie czuć się wykluczonym. Możemy jeść, bo akurat ładnie pachnie pieczywem czy świeżo paloną kawą albo możemy jeść, bo „tego jeszcze nie jadłam, no to, dlaczego mam nie zjeść?”. Możemy jeść, bo nie mamy siły lub kompetencji by oprzeć się naporowi wszechobecnego marketingu żywności wysoko przetworzonej, a przecież jedzenie jest wszędzie wokół nas. Możemy wreszcie jeść, bo tak właśnie rozumiemy słowo „wolność”. Z bardzo wielu powodów możemy zatem dziś jeść.

Lecz czy z tych wszystkich powodów jeść warto? Niby nie, ale jak ten pociąg zatrzymać?

Jeśli odnajdujesz się w wymienionych schematach i masz ich już serdecznie dość – zadzwoń do mnie lub napisz. Nie odkładaj decyzji na wieczór, nie zapisuj w kalendarzu „Sprawdzić, jak pracuje Pawłowska”, a już Boże broń nie sięgnij po coś na ząb, by przeżuwając pocieszyć się bezwiednie wobec niełatwych myśli, które ten króciutki tekst mógł obudzić. Umiem Cię wesprzeć. Umiem Cię wyprowadzić z tej maszynki. Robię to z dobrymi efektami od 12 lat. Sprawdź, jak możemy razem zadziałać!

Wspieraj, nie sabotuj!

O koszcie społecznym naszych zmian stylu życia

Gdy stajemy oko w oko z ważną zmianą, w której mamy wykazać się sprawczością i konsekwencją – jak schudnięcie, zmiana pracy czy stylu życia – zwykle spodziewamy się od rodziny i znajomych wsparcia. Najzwyklejszego, bez peanów na naszą cześć, lecz po prostu ludzkiego wspierania nas w zmianie, bo przecież komu, jak nie najbliższym, zależy na naszym dobru, zdrowiu, satysfakcji, korzystniejszej pracy i lepszemu samopoczuciu? Takie wsparcie traktujemy najczęściej jako 100-procentowo pewny, niezbywalny zasób zmiany, jako jeden z filarów powodzenia procesu.

I jak duże jest nasze zdziwienie, rozżalenie czy wkurzenie, gdy albo takiego wsparcia nie otrzymujemy (np. przyjaciółka grobową ciszą i jaką samą miną przez dwa miesiące kwituje nasze stopniowe chudnięcie i dżinsy o numer mniejsze, choć lustruje nas przy każdym spotkaniu niczym Wielki Brat) albo nasz optymizm i zapał dostają w łeb obuchem lekceważenia czy ignorancji (np. kochająca mama notorycznie obrażą się, jeśli nie zjesz po niedzielnym obiedzie dwóch porcji szarlotki wielkości smartphone’a każdy, a mąż bojkotuje Twoje starania spojrzeniem „Od dwóch lat mówisz, że tych 10 kg chcesz zrzucić, a cały czas podjadasz, więc przestań się już ośmieszać, to nie ma sensu”). Co to jest i jak sobie z tym radzić?

Sabotażyści są wśród nas

Nasze otoczenie niekoniecznie musi być kibicem takiej zmiany. W rodzinie, wśród przyjaciół czy w pracy możemy spotkać osoby, które będą sabotować nasz plan i postępy. Dlaczego? Najczęściej – choć nie zawsze – jest to reakcja nieświadoma. Reakcja, bowiem sabotażysta naszej zmiany w każdym wypadku po prostu czuje się zagrożony. Jeśli dokonywana przez nas zmiana może zagrozić jego poczuciu kontroli nad nami, lub może zagrozić jego przewadze nad nami – będzie skutecznie lub nie, celowo lub nie, lecz sabotować naszą wolę zmiany i jej progres.

Sabotażysta-zazdrośnik

Najczęściej występującym sabotażystą jest zazdrośnik. Do dziś pamiętam jedną z moich podopiecznych (dyrektor w dużej korporacji), która odchudzając się z wagi ponad 100 kg, każdego dnia otrzymywała „dowody przyjaźni” w postaci korporacyjnych koleżanek, wpadających z drogimi bombonierkami (jedna pralinka Ci nie zaszkodzi) czy likierami (tylko do kawy na stres), a na 40. urodziny dostała jednego dnia 3 torty i 4 kosze słodyczy, choć uporczywie walczyła o każdy kilogram wagi mniej. Złośliwość? Przykład klasycznego sabotażysty-zazdrośnika, który cichaczem podpiłowuje kruchą gałąź naszego zapału i perspektywy zmiany. Dlaczego tak robi? Bo prawdopodobnie sukces zmiany u kogoś innego obnaży jego własną bezradność czy lenistwo, jego własne zaniedbanie czy apatię w istotnej życiowej czy zawodowej kwestii. Będzie więc sabotował Twoje zmiany, by nie zostać samemu w Klubie Zgody na Nieudacznictwo. Trudne, ale bardzo ludzkie… Warto spróbować zrozumieć – tu z pomocą przychodzi analiza swoich relacji i naszych własnych odruchów sabotażysty-zazdrośnika.

Sabotażysta-sceptyk

Sceptyk to piła tarczowa naszych zmian, najczęściej zachowanie to udziela się bliskim mężczyznom – mężom, partnerom, kolegom z pracy. Tu w grę wchodzi rywalizacja, a jak wiadomo w takich pojedynkach mężczyźni jeńców nie biorą. Po czym poznać sabotażystę-sceptyka? Będzie palił Twoją motywację do zmiany, wykarczuje każdy gram Twojej wiary w siebie, pozostawiając uczucie pustki, poniżenia, bezsilności i kretynizmu całego pomysłu zmiany. Sceptyk po prostu wierzy tylko w swoją siłę, w swoją moc sprawczą, ma swoje (jedynie słuszne) zdanie na temat Twojej słabej silnej woli (bo przecież 3 razy już jeździłaś na wczasy odchudzające, więc przestań wymyślać!) i tego zdania zmienić nie ma zamiaru, bo nie ma zwyczaju weryfikować swoich sądów i przekonań (czyli w jego mniemaniu prawd objawionych). Dlatego stanowczo i kategorycznie będzie niszczyć Twoją zmianę. Gdyby przecież zmiana się udała, to Ty mogłabyś się zmienić, a wtedy zmiana mogłaby dotknąć także jego? Lepiej zatem palić w zarodku. Co zrobić z sabotażystą-sceptykiem? Zamienić w pluszowego misia się nie da, więc najlepiej unikać z nim rozmów o zmianie, ignorować lub konfrontować. A wtedy niech moc będzie z Tobą!

Sabotażysta-ignorant

Moje podopieczne często złoszczą się na swoje mamy czy mężów za notoryczne bojkotowanie ich morderczych wysiłków odchudzania słodyczowymi gestami miłości. „Przecież wie, że nie jem teraz słodyczy i że mam ciężki okres w pracy. To po jaką cholerę znosi do domu Rafaello, przecież wie, że to moje ulubione i zjem całe opakowanie!” Ano właśnie dlatego, że wie, że to Twoje ulubione i zawsze koiło Twoje stresy – to tym razem ma nadzieję, że też pomoże! Taka jest perspektywa sabotażysty-ignoranta, który nie chce źle, chce być wsparciem i stara się nim być tak, jak potrafi… A potrafi właśnie w taki sposób. Ignorant (nie lubię tego słowa, bo w języku polskim to synonim ograniczenia umysłowego i intelektualnego prostactwa, podczas gdy ignorant to ktoś, kto nie rozumie/nie wie) najczęściej nie rozumie problemu, z którym się zmagamy, więc jego wsparcie jest nieporadne, nawet przeciwskuteczne. Warto poświęcić mu więcej czasu na wytłumaczenie, warto powiedzieć które jego działania będą skutecznym wsparciem, a które nie. I doceńmy jest wysiłki!

Sabotażysta-gwiazdor

Tu uczciwie opowiem o sobie, choć będzie to antyreklama, ostrzegam. Gdy ponad 15 lat temu schudłam w ciągu roku 20 kg, stałam się bohaterem ówczesnego mojego otoczenia. „Czy Ciebie zahibernowali w jakimś eksperymencie? Szczupła i czas się dla Ciebie zatrzymał!” – komplementy w tym stylu osładzały moją codzienność i umacniały przekonanie o wyjątkowości i monopolu na odchudzeniowe racje i porady. Tak, siedziałam na tronie odchudzeniowego gwiazdora. Zwracało się do mnie wiele osób chcących skutecznie schudnąć, byłam dla nich autorytetem. Słuchały mnie uważnie i ufały mi bezrefleksyjnie. Bo byłam autorytetem. A ja po pewnym czasie dostrzegłam, że średnio życzliwie dzielę się z nimi moim doświadczeniem. Złapałam się na mimowolnym sabotowaniu odchudzania innych ludzi – by nie stracić należnego mnie żółtej koszulki lidera zmiany. Przemyślałam i zmieniłam podejście, choć moja osobista pycha dostała niezły łomot. Sabotażysta-gwiazdor to osoba, która ma w żywej pamięci własny wysiłek zmiany i nie umie się nim prawdziwie dzielić. Nie rozumie, że gdy „odda” swoją wiedzę, to jemu nie ubędzie, a sukces zmiany innych ludzi będzie tylko potwierdzać jego drogę i jego eksperckość. Droga od sabotażysty-gwiazdora do eksperta naprawdę bezcenna! Jak traktować gwiazdorów? Słuchać, czerpać i dać się inspirować, pamiętając o tym, co powyżej napisałam.

Czasem stajemy się także sabotażystą samego siebie w zmianach. Ale o autosabotażu napiszę następnym razem!

Polecam także rozmowę o sabotażystach zmiany w moim cyklu autorskim magazynu „Uroda Życia”, numer WRZESIEŃ 2018.

Uwaga, pułapka: Masz chwilę dla siebie, to zjedz czekoladkę!

O emocjach w relacji z jedzeniem.

Czekoladki to nie wyraz miłości

Romantyczna randka – słodycze w wersji na biało, czyli migdał w cukrze, skąpany w wiórkach kokosowych. Ah, jak przyjemnie… Jak słodziutko…Kupmy i ofiarujmy, bo przecież dając czekoladkę, dajemy wyraz miłości…

Wdzięczność rodzicom za wspólne popołudnie – tym razem kupmy opakowanie słodyczy z francuskojęzycznym „Dziękuję Ci”! No bo cóż znaczy podziękowanie bez „symbolicznego” dowodu cukrowej wdzięczności… Dając czekoladki, pokazujemy przecież, że doceniamy i kochamy… Dajemy wyraz miłości…

Masz chwilę tylko dla siebie – rozkoszuj się okrąglutką czekoladką w czerwonym papierku, no bo czym innym mogłabyś wypełnić czas dla siebie? I po co w ogóle się zastanawiać, czym wypełnić czas, jeśli wystarczy pójść za głosem reklamy i włożyć w usta pachnący kawałek cukru i tłuszczu w przecudnym papierku? A potem kolejny… I kolejny… Jedząc czekoladki pokazujemy samej sobie, że doceniamy siebie, że siebie kochamy! Bo przecież mamy prawo do chwili przyjemności! Udowadniamy sobie, że jesteśmy dla siebie ważne… Dajemy sobie wyraz miłości…

Czary-mary, hokus-pokus i po roku powtarzania takich emocjonalnie nacechowanych komunikatów po pierwsze zaczynamy w ten sposób żyć, a po drugie – w takich przekazach i nawykach wychowujemy dzieci. Uogólniam? Trochę tak, ale spójrzmy wokół, poobserwujmy przez kilka dni najbliższych i sąsiadów. Zachęcam!

Pozorny rosnący standard życia to realna szybka droga do tycia. Nie ma już potrzeb, są nawyki, reklama i wygodnictwo.

Jedzenie nie zastąpi smaku i sensu życia

To tylko przykłady reklam ostatnich dni. Reklam zgubnych dla tych z nas, którzy mają do jedzenia słabość. A ma ją bardzo wielu z nas – czy to znak czasu społeczeństwa w „niedoczasie” życia dla samego życia? W „niedosmaku” samego prostego życia i codziennych, zwykłych ludzkich relacji?

Czas i smak. Proste i banalne z pozoru. Kupić się tego po drodze z pracy do domu nie da, w pakiecie świadczeń zdrowotnych w korporacji nie dają. Trzeba samemu odnaleźć i zaborczo strzec, pielęgnując każdego dnia. Bo też ani czasu ani smaku „nachapać się” na zapas nijak nie da, trzeba je degustować małą łyżeczką, każdego dnia, z cierpliwością i łagodnością.

Czyli, że znowu czegoś nowego mamy się jeszcze uczyć? Gdy nie wyrabiamy wobec wymogów, nacisków, oczekiwań i rozlicznych motywatorów, czyhających od razu za drzwiami domu? Nic bardziej błędnego. Mamy się nie nauczyć, a oduczyć. Oduczyć się tych nawyków i przymusów, którymi obrośliśmy, a które ukradły nam dwa diamenty: czas i smak. Diamenty, które nie służą nam do ozdoby, a do oddychania. Bezcenne dla nas i naszych najbliższych. Jak powietrze. I jedzeniem ich nie zastąpimy.

Co nam robi jedzenie i co my zrobiliśmy z jedzeniem?

Wg statystyk amerykańskich, 2/3 białej dorosłej aktywnej zawodowo populacji USA, Europy i Kanady, w sytuacjach stresowych je zbyt dużo, je byle co lub nie je w ogóle. Bardzo wyraźnego znaczenia dla współczesnego człowieka nabrało jedzenie, relacja z jedzeniem stała się dla wielu osób, zwłaszcza kobiet, jedną z kluczowych relacji w życiu. A jednocześnie jedną z najtrudniejszych… Bo z pracy można odejść, przyjaźń można zakończyć, alkohol czy papierosy można odstawić, natomiast z jedzeniem to się nie uda. Relację z jedzeniem mamy całe życie – jedni z nas czują w niej wolność i radość, a inni – ograniczenie i uzależnienie.

Zapraszam do wysłuchania rozmowy o emocjach w relacji człowieka z jedzeniem – rozmowa z cyklu „Ład emocjonalny” pani Łady Drozdy, ChilliZet.

O kurzu i piórach. Egzystencjalnie przy niedzieli.

Być radosnym, dobrze czynić i wróblom pozwolić ćwierkać – to najlepsza filozofia”[1]

Cudowna pani Roma Ligocka napisała kiedyś, że „piękno świata jest wszystkim jednakowo ofiarowane i dostępne, a jednak tak wielu nie potrafi tego zobaczyć ani przeżyć”. Napisała to malarka i pisarka, która jako Żydówka część wojny przeżyła w getcie krakowskim, a po wojnie zmagała się z depresją i powoli uczyła radości życia. No właśnie, radości życia…

Moja mądra i kochana przyjaciółka, wybitny psycholog i znawca najczarniejszych zakamarków ludzkich dusz i krzywd, przysłała mi wczoraj sms ze zdjęciem popołudniowego wrześniowego wybrzeża nad Zegrzem. Perspektywa spokojnej cichej tafli wody, nad nią mocne puchate chmury, leniwie ziewające i chowające się już słońce, przycumowane lub lekko dryfujące na wodzie łódki. Milczące niczym żołnierze na warcie drzewa, nieliczne boje na wodzie, piaszczysto-ziemisty brzeg. Obraz niczym z fototapety Iphone XS, a uchwycony prostym telefonem od niechcenia – stop klatka tego, co Ewa widziała, na co patrzyła i czym sama chciała się zachwycić. Ewa umie PATRZEĆ, a nie tylko widzieć, zawsze ją za to podziwiałam. Uczyła mnie tego, gdy przez rok chodziłam do niej na terapię. Szukając – no właśnie, radości życia…

Ewa napisała sms w charakterystycznym dla siebie telegraficznym skrócie: „Piknie tu. Wcześniej na miotle sprzątałam blaszak na łódki. Trochę kurzu, trochę piękna. Życie”.

Trochę piękna, trochę kurzu. Życie. Dotarło do mojego zakatarzonego jestestwa, jak ważnym jest dla mnie by nauczyć się w pokoju i pokorze przyjmować patchwork, jakim jest życie, złożone właśnie z piękna i kurzu. Bo czasem jest tak, że cholernie musimy się namęczyć, nasprzątać, nawdychać kurzu, nawet napłakać się z mieszanką złości i czułości (dobrze robi oczom alergicznym na kurz, wiem coś o tym!) i nałykać prochu z kurzu. I na dodatek nie zawsze ta kurzowa mordęga ma sens, a może my tego sensu nie widzimy po prostu? Każdy, kto w życiu zmagał się ze stratą bliskiej osoby czy depresją wie, jak kluczową umiejętnością jest, by nie zapatrzeć się na ten kurz, na wysiłek, na mordęgę, na ból. By nie zanurzyć się w tym bezwolnie i samotnie. By świadomie lub bezrefleksyjnie podnosić głowę znad kurzu i błota, znad cierpienia i nędzy, by poprosić o pomoc i umieć ją przyjąć. Jak wańka-wstańka, jak muchy do miodu – najbezczelniej odszukując – no właśnie, radości życia…

Cholernie to trudne. Tak się przyznać, że potrzebujemy czyjejś pomocy. W dobie gdy rozwój osobisty stał się nadsensem życia (czytaj: bożkiem), gdy Internet kipi od głosicieli i pseudomędrców maści wszelakiej, gdy życie w wielkich miastach i obraz świata w telewizji przypominają coraz bardziej rzeczywistość z baśni Andersena „Nowe szaty cesarza”, a standardową aktywnością obywatelską i społeczną jest „lajkowanie” z kanapy.

Dlatego często czujemy się w życiu jak na lodowisku, w łyżwach, na których musimy sami uczyć się jeździć, odbijając od bandy do bandy, zaliczając od innych podobnych „łyżwiarzy” łokciem w oko i lądując na tyłku setki razy. A żeby tak jeszcze mieć jasność dokąd zdążamy – byłoby prościej. Dryfując tak od Sylwestra do Sylwestra, stajemy się często łapczywi i chciwi na przyjemności, chciwi na szczęście – by się nachapać, nałapać, najeść „za krzywdy, za ten cały kurz i dodatkowo na zapas” (to też wychodzi na warsztatach dot. relacji z jedzeniem i zajadania emocji). A chciwość morduje radość. Im większa chciwość, tym silniejsze „Muszę!” i tym głośniejsze „Moje!”, co niszczy i zagłusza otwartość, radość, wrażliwość. Zostaje emocjonalny kac, wrażenie przeżarcia nie tym co trzeba. Trochę taka egzystencjalna cukrzyca czy bulimia. A z radością życia to trzeba małymi krokami – małą łyżeczką, żeby czkawki nie było. Ale codziennie. 300 razy dziennie. Zapatrzeć się na świat wokół, na ludzi tak zwariowanych i słabych jak my. Tak jak Ewa pozachwycać się i podziękować Bogu. Za piękno i za kurz.

Trochę kurzu i trochę piękna. Życie. Bez zbytniej chciwości na piękno i bez zapatrzenia na sam kurz. Bez daltonizmu życiowego, tak po mojemu.

O piórach miało być na koniec! Ogromnie mnie urzekło zdanie Mirona Białoszewskiego „Łap radość za ogon, bo nawet jak się wyrwie – zostaną Ci pióra!”. Zdrowie Pana Mirona!

[1] Św. Jan Bosko – gość z radością życia w DNA

Otyłość to cyklon B świata dobrobytu. Obudźmy się, kochani!

OTYŁOŚĆ NA ŚWIECIE WZROSŁA BLISKO TRZYKROTNIE W OSTATNICH 40 LATACH.

Otyłości trzeba się bać. Bo otyłość morduje. Celowo nie piszę, że zabija – na słowo „zabija” przestaliśmy już reagować. Już je oswoiliśmy, przestaliśmy słyszeć… Tak jak przestaliśmy widzieć otyłość wokół siebie. I to jest bardzo groźne. Trzeba zdać sobie z tego sprawę raz na zawsze i musimy stawić temu czoła – wszyscy. Bo już pokolenie naszych dzieci będzie żyło krócej niż my, a choroby które otyłość powoduje – będą prawdopodobnie cięższe i bardziej śmiertelne. Nie wolno nam tego lekceważyć. Tak jak nie wolno nam stygmatyzować i wyśmiewać osób otyłych. Bo oni są jedynie papierkiem lakmusowym standardu życia, który sami sobie współcześnie stworzyliśmy. My, ludzie, marzyliśmy o dobrobycie i o wszechdostępie do żywności, a stworzyliśmy tymczasem kulturę nadmiaru pożywienia, z którą nasze organizmy absolutnie sobie nie radzą. I najpierw (tylko!!!) tyją, a potem – mniej lub bardziej ukrycie generują choroby otyłością powodowane. Bo otyłość „zatruwa” cały organizm, obrazowo rzecz ujmując.

Nosiłam się z tym wpisem od miesiąca – od obchodów Światowego Dnia Otyłości, kiedy w Instytucie Żywności i Żywienia organizowaliśmy specjalną konferencję prasową. Wtedy sama z zadziwieniem zaobserwowałam, że nawet część dziennikarzy tematu „nie widzi”. Nowotwory – tak, Alzheimer – tak, choroby układu sercowo-naczyniowego – tak, depresja – tak. Ale otyłość już niekoniecznie – część dziennikarzy, nawet tych z wielką wiedzą zdrowotną i społeczną, zdaje się nie widzieć lub nieświadomie ignorować otyłość. A to pierwsza, krytyczna i najnowocześniejsza autostrada do większości poważnych chorób (cukrzyca typu 2 i jej często śmiertelne powikłania, udar mózgu, nadciśnienie tętnicze, nowotwory złośliwe, kamica żółciowa). Wg badań, do 2030 roku otyłość dotknie co najmniej połowy mieszkańców Europy. Czyli co drugiego przechodnia na ulicach Warszawy, co drugiego pasażera Intercity, co drugiego sąsiada na osiedlu, co drugiego lekarza, co drugiej kosmetyczki, co drugiego informatyka itp.

Na otyłość oczy przymyka także wielu lekarzy. Dlaczego?

Bo 5-10 kg nadwagi nie uważają za nic złego? To duży błąd, skutkujący społecznym i medycznym przyzwoleniem na otyłość.
Bo pulchne dziecko z nadwagi niby wyrośnie? Większość nie wyrasta, z pulchnych dzieci wyrastają jeszcze pulchniejsi i coraz bardziej chorzy dorośli.
Bo sami lekarze to środowisko coraz bardziej otulone nadmierną tkanką tłuszczową? Coś jest na rzeczy, gdy przyglądam się uczestnikom wielu konferencji dla środowiska medycznego.
Bo wciąż nie uznają otyłości za chorobę tak „na serio”, a raczej za stan przejściowy i odpowiedzialność samego pacjenta, a do tego rzecz bardzo intymną i delikatną? Trudna sprawa. Jest to kwestia intymna i delikatna, mocno zakorzeniona w obrazie samego siebie pacjenta, ale bardzo często otyłość jest konsekwencją nieświadomości lub złych nawyków pacjenta. A statystyki i prognozy wyglądają słabo: pod względem występowania nadwagi i otyłości w populacji dorosłych Polska zajmuje już piąte miejsce na świecie (DuPont, Światowy Indeks Bezpieczeństwa Żywnościowego, 2016), a polskie dzieci są zaliczane do najszybciej tyjących w Europie (wg części badań, polscy 10-latkowie są najgrubsi na kontynencie).

Wg Międzynarodowej Federacji Diabetologicznej (IDF 2014), Polska jest obecnie na czwartym miejscu wśród 10 krajów z największym na świecie występowaniem stanu przedcukrzycowego. Przewiduje się, że do 2035 roku Polska obejmie niechlubne prowadzenie w tej kategorii, wyprzedzając Kuwejt, Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Malezję czy Hongkong[1].

Otyłości dzieci woli niestety nie widzieć także część nauczycieli, wychowawców i dyrektorów szkół. Wśród moich podopiecznych są rodziny, w których rodzice usiłują zmienić nawyki żywieniowe na korzystniejsze – konsekwentnie, odważnie i kreatywnie eliminują z diety swoich dzieci zbędny cukier, tłuszcz i sól, ograniczają do możliwego minimum spożywczą chemię, co więcej – organizują „zdrowy” catering na imprezach szkolnych, sami uaktywniają się fizycznie by dawać dzieciom niezbędny dobry przykład. I ogrom tej pary idzie niestety w tzw. gwizdek, bo w szkołach są automaty ze słodką chemią. Czy muszą być? Ano teoretycznie nie muszą… ale – jak tłumaczy pani dyrektor, sensowna naprawdę i zaangażowana osoba – automatów usunąć się nie da, bo dla części dzieci to jedyna opcja zjedzenia „czegoś na śniadanie” i ich rodzice będą się buntować (słowo daję, autentyczny argument), panu ajentowi od automatu nie opłaca się umieścić w nim zdrowsze produkty (sprawdzał, nie zarobi chłop – matematyka prosta), a poza tym z automatu korzystają też nauczyciele, a przecież ich dobro też się liczy. No i weź tu ucz dzieci zdrowych nawyków! Sytuacja z dziećmi jest jeszcze o tyle paradoksalna, że wg danych posiadanych przez IŻŻ dzieci w wieku 7-13 lat są grupą najbardziej wrażliwą na perspektywiczny rozwój otyłości. Jednocześnie jest to grupa najbardziej wrażliwa na skuteczność jej zahamowania! Czyli, my dorośli, możemy albo „wdrukować” dzieciom w tym wieku otyłość na całe życie, albo możemy je z niej wyleczyć i zaprogramować na dłuższe, zdrowsze życie.

Warto przemyśleć sprawę.

[1] Informacja prasowa Instytutu Żywności i Żywienia, maj 2018

DO NIEBA NIE PÓJDĘ, BO MAM LĘK WYSOKOŚCI! – przy herbacie o strachu przed lękiem.

NIEPOKÓJ – NAJSILNIEJSZA EMOCJA CZŁOWIEKA

Często nie rozróżniamy strachu od lęku, wrzucamy je do jednego worka, oznaczając w umyśle jako wstydliwe, niepełnowartościowe, zbyt nas osłabiające. Łączymy strach z lękiem, nadając im wspólny synonim „niepokoju”, który nie przystaje do obrazu nas samych oraz do wymogów świata wobec nas. Jednocześnie wielu z nas lubi się trochę pobać – gdy za oknem grzmoci burza, gdy leci dobry film katastroficzny czy gdy wstajemy z kanapy by w czasie powodzi układać w tonących dzielnicach worki z piaskiem. Bo generalnie niepokój to absolutnie najsilniejsza emocja człowieka – taka, która potrafi budzić nas do działania lub kompletnie usztywnić, którą doskonale znają i hołubią specjaliści od marketingu oraz twórcy wiadomości telewizyjnych czy wszelkich żółtych i czerwonych pasków na kanałach informacyjnych.

Ponieważ jednak niepokój niepokojowi nierówny, warto na chwilę pochylić się nad tematem by nauczyć się identyfikować i rozumieć swój strach oraz swój lęk. Bo to pomocne w życiu szczęśliwym!

 

STRACH JEST NATURALNY

Strach jest emocją prostą, dzięki której zdrowy człowieka natychmiast reaguje na zagrożenie, steruje nim ośrodek strachu ciała migdałowatego mózgu. W odpowiedzi na zidentyfikowane zagrożenie mamy do czynienia z erupcją hormonów stresu, co w ciele objawia się drżeniem rąk, przyspieszonym biciem serca i szybszym oddechem, poceniem się, chwilowym zagubieniem w toku myśli czy mowy albo rozszerzeniem naczyń krwionośnych. Czyli w większości sytuacji codziennych, strach sam w sobie nie jest dla nas zagrożeniem, lecz jest cennym i nie pozostawiającym nas obojętnymi sygnałem ostrzegawczym.

 

STRACH PRZED LĘKIEM?

Lęk natomiast nie jest strachem. Jest zdecydowanie bardziej skomplikowany, trudniejszy w identyfikacji czy opanowaniu, a także destrukcyjny w konsekwencjach. Jest to uczucie, które odczuwamy wtedy, gdy oczekujemy na pojawienie się zagrożenia lub je sobie wyobrażamy. Kieruje nim bardzo ważna i złożona część naszego mózgu, czyli kora przedczołowa, zawiadująca naszą wyobraźnią. I tu właśnie jest pies pogrzebany… Jak wiemy, nasz mózg zwykle nie odróżnia zdarzeń realnych od tego, co sobie wyobrażamy. Możemy intensywnie myśleć o jędrnej, pachnącej i soczystej arcyżółtej świeżo przekrojonej cytrynie i nasze ślinianki będą pracowały tak samo, jak w realu, gdy taki owoc trzymamy w dłoni. Mózg wysyła identyczne komunikaty! Dlatego też, gdy nasza wyobraźnia podsyca myśli o zagrożeniu – może ogarniać nas lęk nie do opanowania, możemy bać się dokładnie tak samo, jak by sytuacja z wyobraźni miała faktycznie miejsce. A zatem, nasza wyobraźnia to broń obosieczna, bo tak samo sprawnie pozwala nam tworzyć piękne obrazy, jak i z szybkością karabinu maszynowego tłuc nas myślowo scenariuszami zagrożenia. Zawsze mówiłam, że mózg człowieka jest przereklamowany!

Skąd się bierze lęk czy predyspozycje do lęków?

Wg danych, lęki dotykają 10% Polaków, zmagają się z nimi w większości kobiety, natomiast ataki nieuzasadnionej paniki dotykają blisko połowy naszego społeczeństwa, tak kobiet, jak i mężczyzn.

Badania dowodzą, że bardziej podatne na lęk są osoby, które w przeszłości doświadczyły w realu dużego zagrożenia. W ich mózgu „wyzwalacz” lęku przed analogiczną sytuacją został wówczas zakodowany i prawdopodobnie będzie dawał o sobie znać w każdej podobnej sytuacji. Warto także pamiętać, że kora przedczołowa jest także odpowiedzialna za naszą kreatywność, więc gdy w myślach zaczynamy się nakręcać lękowo po pojawieniu się „wyzwalacza” – nasza wyobraźnia jedzie po bandzie generując mocne scenariusze, zgodne z naszymi „lękowymi okularami”. A ponieważ nasz mózg nie rozróżnia bodźców realnych od scenariuszy myślowych w takiej sytuacji – autentycznie napędzamy własny lęk, intensyfikujemy go, co często nas paraliżuje, blokuje, zamyka, napawa ciężkim smutkiem. Dobra nowina jest taka, że rzekomo 90% sytuacji, których się boimy, nie zdarzają się w rzeczywistości – warto zatem uczyć się współpracować ze samym sobą by lęki nie determinowały naszego stylu życia i obrazu siebie, obrazu świata oraz ludzi.

Osoby o skłonnościach lękowych, tzw. osobowości unikające, często podświadomie boją się świata, widzą go jako pole walki, jako rzeczywistość pełną zagrożeń, obce im jest poczucie bezpieczeństwa – niejako spodziewają się, że wydarzy się to co złe, że inni ludzie działają mniej lub bardziej świadomie na ich niekorzyść, że nawet ich bliscy czy Bóg nie kochają ich ot tak, za darmo, za nic… Jest powiedzenie, które dobrze obrazuje skłonności lękowe i samospełniające się scenariusze, będące często tego skutkiem:

Jeśli spędzasz życie wciąż czekając na burze, nigdy nie nacieszysz się słońcem i zapachem letniego deszczu”.

 

Co z tym robić?

Poobserwować siebie, przyjrzeć się własnym myślom i zidentyfikować mechanizmy prolękowe. Porozmawiać szczerze z mądrym i życzliwym znajomym (w realu, nie na Messangerze!!!), a potem pójść na terapię. I pamiętać, że człowiek nie zmienia się na pstryk – zmiana trwa nawet kilka lat. Tak, to długo, bo droga do wolności najczęściej jest kamienna, sandałki cisną, wkurzenie i łzy się leją, a ciężaru na plecach nie ma komu oddać. Taka droga. Ale za to, jaki widok ze szczytu!!! Tam się oddycha! Giewont wolności!

Zapraszam do kontaktu ze mną, zapraszam na sesje indywidualne i warsztaty coachingu, a także do obejrzenia program “Fajka pokoju”, w którym mówiłyśmy także o temacie strachu I lęku:

http://www.polsatnews.pl/wideo-program/fajka-pokoju-4112017_6466633/