O kurzu i piórach. Egzystencjalnie przy niedzieli.

Być radosnym, dobrze czynić i wróblom pozwolić ćwierkać – to najlepsza filozofia”[1]

Cudowna pani Roma Ligocka napisała kiedyś, że „piękno świata jest wszystkim jednakowo ofiarowane i dostępne, a jednak tak wielu nie potrafi tego zobaczyć ani przeżyć”. Napisała to malarka i pisarka, która jako Żydówka część wojny przeżyła w getcie krakowskim, a po wojnie zmagała się z depresją i powoli uczyła radości życia. No właśnie, radości życia…

Moja mądra i kochana przyjaciółka, wybitny psycholog i znawca najczarniejszych zakamarków ludzkich dusz i krzywd, przysłała mi wczoraj sms ze zdjęciem popołudniowego wrześniowego wybrzeża nad Zegrzem. Perspektywa spokojnej cichej tafli wody, nad nią mocne puchate chmury, leniwie ziewające i chowające się już słońce, przycumowane lub lekko dryfujące na wodzie łódki. Milczące niczym żołnierze na warcie drzewa, nieliczne boje na wodzie, piaszczysto-ziemisty brzeg. Obraz niczym z fototapety Iphone XS, a uchwycony prostym telefonem od niechcenia – stop klatka tego, co Ewa widziała, na co patrzyła i czym sama chciała się zachwycić. Ewa umie PATRZEĆ, a nie tylko widzieć, zawsze ją za to podziwiałam. Uczyła mnie tego, gdy przez rok chodziłam do niej na terapię. Szukając – no właśnie, radości życia…

Ewa napisała sms w charakterystycznym dla siebie telegraficznym skrócie: „Piknie tu. Wcześniej na miotle sprzątałam blaszak na łódki. Trochę kurzu, trochę piękna. Życie”.

Trochę piękna, trochę kurzu. Życie. Dotarło do mojego zakatarzonego jestestwa, jak ważnym jest dla mnie by nauczyć się w pokoju i pokorze przyjmować patchwork, jakim jest życie, złożone właśnie z piękna i kurzu. Bo czasem jest tak, że cholernie musimy się namęczyć, nasprzątać, nawdychać kurzu, nawet napłakać się z mieszanką złości i czułości (dobrze robi oczom alergicznym na kurz, wiem coś o tym!) i nałykać prochu z kurzu. I na dodatek nie zawsze ta kurzowa mordęga ma sens, a może my tego sensu nie widzimy po prostu? Każdy, kto w życiu zmagał się ze stratą bliskiej osoby czy depresją wie, jak kluczową umiejętnością jest, by nie zapatrzeć się na ten kurz, na wysiłek, na mordęgę, na ból. By nie zanurzyć się w tym bezwolnie i samotnie. By świadomie lub bezrefleksyjnie podnosić głowę znad kurzu i błota, znad cierpienia i nędzy, by poprosić o pomoc i umieć ją przyjąć. Jak wańka-wstańka, jak muchy do miodu – najbezczelniej odszukując – no właśnie, radości życia…

Cholernie to trudne. Tak się przyznać, że potrzebujemy czyjejś pomocy. W dobie gdy rozwój osobisty stał się nadsensem życia (czytaj: bożkiem), gdy Internet kipi od głosicieli i pseudomędrców maści wszelakiej, gdy życie w wielkich miastach i obraz świata w telewizji przypominają coraz bardziej rzeczywistość z baśni Andersena „Nowe szaty cesarza”, a standardową aktywnością obywatelską i społeczną jest „lajkowanie” z kanapy.

Dlatego często czujemy się w życiu jak na lodowisku, w łyżwach, na których musimy sami uczyć się jeździć, odbijając od bandy do bandy, zaliczając od innych podobnych „łyżwiarzy” łokciem w oko i lądując na tyłku setki razy. A żeby tak jeszcze mieć jasność dokąd zdążamy – byłoby prościej. Dryfując tak od Sylwestra do Sylwestra, stajemy się często łapczywi i chciwi na przyjemności, chciwi na szczęście – by się nachapać, nałapać, najeść „za krzywdy, za ten cały kurz i dodatkowo na zapas” (to też wychodzi na warsztatach dot. relacji z jedzeniem i zajadania emocji). A chciwość morduje radość. Im większa chciwość, tym silniejsze „Muszę!” i tym głośniejsze „Moje!”, co niszczy i zagłusza otwartość, radość, wrażliwość. Zostaje emocjonalny kac, wrażenie przeżarcia nie tym co trzeba. Trochę taka egzystencjalna cukrzyca czy bulimia. A z radością życia to trzeba małymi krokami – małą łyżeczką, żeby czkawki nie było. Ale codziennie. 300 razy dziennie. Zapatrzeć się na świat wokół, na ludzi tak zwariowanych i słabych jak my. Tak jak Ewa pozachwycać się i podziękować Bogu. Za piękno i za kurz.

Trochę kurzu i trochę piękna. Życie. Bez zbytniej chciwości na piękno i bez zapatrzenia na sam kurz. Bez daltonizmu życiowego, tak po mojemu.

O piórach miało być na koniec! Ogromnie mnie urzekło zdanie Mirona Białoszewskiego „Łap radość za ogon, bo nawet jak się wyrwie – zostaną Ci pióra!”. Zdrowie Pana Mirona!

[1] Św. Jan Bosko – gość z radością życia w DNA

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *